Translate

niedziela, 17 maja 2015

Wyprawa do Co Kerry. Pożegnanie.

Już ponad miesiąc minął od naszego pobytu w Hrabstwie Kerry, a ja.... wciąż jeszcze nie zakończyłam tematu.
Dni przemykają przez palce... Sama nie wiem jak to się dzieje. Już połowa maja, a ja wciąż jeszcze tkwię w okresie okołowielkanocnym, jakby to miało pomóc mi zatrzymać czas... No way...
"Chciałbyś chociaż przez chwilę
Wstrzymać zegar bezlitosny 
Niech opamięta się miły 
Niech odetchnie niech odpocznie 
Wahadło s mosiądzu odlane
Biedne słania się i opada z sił
Z jego objęć wyrwany
Byłbyś bardziej beztroski
Jest czymś  niezrozumiałym
Mechanizmu ciągły pośpiech
Ten zegar jest całkiem bezduszny
Nie ma litości nie wie co to jest ból
Gdy wszystko z rąk się wymyka
By z zegarem biec co tchu..."

Mimo, że temat jest już bardzo nieaktualny mam nadzieję, że nie obrazicie się jeśli jeszcze jeden post poświęcę naszej wyprawie.
Ostatniego dnia postanowiliśmy podejść jak najbliżej Carrantuhilla- najwyższego irlandzkiego szczytu- 1041 m n.p.m. O podejściu na sam szczyt nie było mowy przede wszystkim ze względu na pogodę... Niebo wciąż pokrywały ołowiane chmury zwiastujące deszcz. Mimo, że góry Macgilly Cuddy's Reeks są stosunkowo niskie ( w porównaniu choćby z polskimi Tatrami), chmury zeszły na tyle nisko, że nie można było dostrzec  szczytów.
Tak nawiasem mówiąc,  po co wspinać się na szczyt skoro przy panującej pogodzie nie będziemy w stanie podziwiać widoków, które się z niego rozpościerają????
Słyszałam od znajomych oraz przeczytałam co nieco o trasie na Carrantuchill w internecie, miałam więc jako taką orientację, co może nas czekać podczas wspinaczki. W najlepszym przypadku podejście zajęłoby nam (tzn. mnie i Maleństwu) jakieś siedem do ośmiu godzin, podczas deszczu pewnie nieco dłużej. Misiek w tym czasie musiałby usiąść na kamieniu pod parasolem z zapasami żywnościowymi i herbatką w termosie :-) i czekać na na nas cierpliwie (weź człowieku i bądź cierpliwy w takiej sytuacji). Trasa wcale nie jest łatwa ani bezpieczna. Środkowa część trasy wiedzie przez bardzo stromy żleb- Devil's Ladder- w którym płynie strumień. Zdarzały się tu wielokrotnie wypadki śmiertelne, szczególnie przy deszczowej pogodzie...Jako odpowiedzialna (lub prawie odpowiedzialna) matka już miałam wizję Maleństwa zsuwającego się w przepaść, lub wręcz przeciwnie zrozpaczonego Maleństwa, które widzi swą rodzicielkę spadającą w przepaść... 
Swoją drogą jak bardzo zmienia się spojrzenie na życie, niebezpieczeństwo, ryzyko, przygodę, kiedy jest się matką. Nie tak znowu dawno- bo jakieś 12 lat temu- bez zastanowienia poszłabym nawet najbardziej niebezpieczną górską trasą. Od kiedy jestem mamą wciąż myślę o tym co dobre dla mojego dziecka- czyli pośrednio również o sobie- bo w końcu co by się stało z Maleństwem, gdybym uległa choćby wypadkowi plus jak by poradził sobie Misiek???... Na samą myśl mam dreszcze, więc czym prędzej kończę ten nieprzyjemny temat...
Tak więc postanowiliśmy podążyć trasą zwaną Cronnin's Yard Loop rozpoczynającą się w okolicach irlandzkiej farmy i... kończącą się mniej więcej w tym samym miejscu. Około 9:00 zaparkowaliśmy nasz samochód na parkingu przy farmie i spacerkiem podążyliśmy wyznaczoną trasą.
A błoto było okropne tego dnia...Nie zrażeni tym faktem z Miśkiem za łapkę i Maleństwem u boku spacerkiem szliśmy sobie...
Po drodze spotkaliśmy parę osłów...
...ale zdjęcie zrobiłam tylko Pani Osiołowej ze względu na obsceniczne zachowanie Pana Osła...Ech ci faceci :-D.
Między drzewami tuż obok strumienia minęliśmy owcę.
 Żółte kwiecie umilało nam drogę zapachem kokosowym...
Pachnące kokosem kwiaty krzewu gorse lub jak kto woli kolcolistu
Trasa od początku nas zauroczyła dlatego też bez względu na deszcz postanowiliśmy ją pokonać...
I pewnie by się nam udało, gdyby Maleństwo- niczym zwinna górska kozica- nie postanowiło przeskoczyć strumienia- zamiast użyć jak człowiek kładki... Rzecz jasna okazało się, że daleko jej do kozicy, a nawet irlandzkiej owcy i...wylądowała w wodzie...
Nie ukrywam, że się nieco zdenerwowałam...delikatnie mówiąc...Na szczęście oprócz siniaka na kolanie i mokrego obuwia nic strasznego się Maleństwu nie stało. Nawet ubrania miała prawie suche-ubrana była w  kurtkę i spodnie wodoodporne. Tak czy owak musiałyśmy wrócić do samochodu, zmienić skarpety. Niestety dodatkowych butów na takie błoto nie miałam, więc jako prawie odpowiedzialna matka :-/ użyłam dwóch worków foliowych jako ochronnych onucy :-))))... i wróciłyśmy na trasę.
Maleństwo przygotowuje się do nieudanego skoku nad strumieniem...
Okazało się jednak, że nie damy rady jej pokonać. Misiek był zmęczony, a droga jak to w górach... wiodła pod górę :-) Dodatkowo błoto było okropne, a deszcz coraz bardziej nieprzyjemny. Zdecydowaliśmy się na powrót...
Tym razem nie udało nam się dojść do celu, ale mamy nadzieję, że jeszcze kiedyś wrócimy, a nawet zdobędziemy Carrantuhill...:-)
Poniżej obrazki z naszej wędrówki.
Przemoczeni (szczególnie Maleństwo),w zabłoconych buciorach zapakowaliśmy się do naszego autka i ruszyliśmy w drogę powrotną z postanowieniem powrotu w te strony- wszak MUSIMY zdobyć najwyższy szczyt Irlandii i MUSIMY zobaczyć na własne oczy wyspę Skellig Michael.
Nasze zabłocone buciory

Do zobaczenia niebawem...


Pozdrawiam.