Translate

wtorek, 17 grudnia 2013

Na deprechę najlepsza...praca?

Deprecha nie chce minąć. Wszystko jest jakieś takie...dołujące i bez większego sensu. Zbliżające się święta nie cieszą jak to bywało zwykle- jakoś brak atmosfery czy coś. No dół totalny jak na Żuławach Wiślanych albo głębiej nawet.
Kondycja Miśka cały czas niepewna... Zmęczona jestem tą sytuacją (wiem, wiem powtarzam się). Zresztą z Miśka też niezły gagatek jest i czasami sam w sobie (bez dodatku Parkinsona) potrafi dać się we znaki. No a co do kondycji to kilka tygodni temu byliśmy u naszej DBS pielęgniarki C. - swoją drogą rzadko spotykanej wredoty (w ciąży jest więc tymczasem kłądę to na karb jej- być może- nienajlepszego samopoczucia, aczkolwiek wiem, że i bez ciąży wredna jest i tyle). C. w towarzystwie Małego Doktorka przeprowadzili z Miśkiem wywiad, zmienili nieco dawkowanie leków (C. przy doktorku zachowuje się prawie jak anioł- takie pozory stwarza) i na koniec również ustawienie stymulatorów, które miało spowodować zmniejszenie dystonii w stopie.
Ustawienie stymulatorów odbywa się w trzech wymiarach. Nasz pilot ma możliwość zmiany jedynie natężenia elektrycznego impulsów. Cała reszta parametrów może być zmieniona tylko przez specjalistę- w tym przypadku C.- za pomocą małego komputerka. No i zmieniła coś tam- zdaje się, że wydłużyła impuls. Oczywiście intencje były jak najlepsze ale... Misiek wrócił do domu w kondycji takiej... jak miesiąc temu po szpitalu. Nie umiał chodzić, tracił równowagę, popadał na przemian w ony z dyskinezami to znów w offy ze sztywnościami, zlewał się potem, płakał, wrzeszczał, przeklinał i Bóg wie co jeszcze. Oczywiście kolejne noce zarwane, bo: miał sztywność, miał dyskinezy, nie dał rady się przewrócić, wyłączyć pompy, wstać do łazienki, wziąć leku itp. A ustawienie poprzednie było już całkiem w porządku. Organizm się przyzwyczaił, pompa i leki też już jakoś zaczęły współgrać, a tu znowu wszystko od początku. Zaklęłabym brzydko, ale nie wypada. Dodatkowo jeszcze doszło do kilku niebezpiecznych upadków, z czego jeden skończył się rozbiciem łokcia oraz jeszcze większym rozbiciem naszej meblościanki, na którą to narzekałam w ostatnim poście. Normalnie dziura jak ta lala... Na razie ukryta pod serwetką...
Właśnie pod tą serwetką.
Oczywiście po kilku dniach skontaktowaliśmy się z C. mailowo- bo tak się umawialiśmy, że gdyby coś się działo to mamy ją mailowo powiadomić. Misiek poprosił o spotkanie i przywrócenie poprzedniego ustawienia. Napisał coś w stylu: " Droga C. Czy mógłbym prosić, abyś poświęciła mi 5 minut i przywróciła poprzednie ustawienie, ponieważ aktualnie czuję się bardzo źle". Oczywiście C. jak to C. Kilka dni nie odpowiadała w ogóle, po czym napisała 2 zdania: "Wysyłam pocztą datę spotkanie. A zmiana ustawienia zajmuje więcej niż 5 minut". Nie ukrywam, że wkurzyła mnie ta odpowiedź. Bo tak naprawdę ta zmiana ustawienia zajmuje nie więcej niż 5 minut. Całe ostatnie spotkanie Miśka z C. i Małym Doktorkiem z wywiadem, zmianą ustawienia stymulatorów i omówieniem dawkowania leków zajęło 20 minut. List od niej, z wyznaczoną datą otrzymaliśmy... wczoraj dopiero na przyszły czwartek. Nie wiemy co teraz powinniśmy zrobić. Organizm Miśka doszedł do siebie- nie ma w tej chwili takich strasznych dyskinez ani offów (kilka ostatnich nocy przespałam w całości), ale chodzenie jest fatalne- problemy z równowagą,  dystoniami itp. Poprzednie ustawienie było na prawdę fantastyczne w porównaniu z tym. Jednakże obawiam się, że powrót do poprzedniego ustawienia wiąże się znowu z fatalną kondycją Miśka przynajmniej przez tydzień- czyli kumulacja w okresie przedświątecznym, a być może i świątecznym... I co robić???
Zrobimy co zrobimy, a cokolwiek zrobimy i tak będzie to wybór nie do końca dobry.

W ramach kuracji antydepresyjne postanowiłam zająć się pracą. W poprzednim poście pokazywałam Wam moje wymarzone lustro a la okno. Kupując je miałam już wizję, gdzie i jak zostanie ono wyeksponowane.
Jako, że w living roomie mamy kącik jadalny i ściana w tym miejscu bardzo szybko ulega zabrudzeniu, porysowaniu i generalnie zniszczeniu, marzyła mi się na tej ścianie mozaika z otoczaków. Razu pewnego będąc w  jakimś sklepie budowlanym zobaczyłam mozaikę- taką na siatce- z białego marmuru. Co prawda nie były to otoczaki, ale wyglądały całkiem całkiem. Najpierw kupiłam jedną taką płytkę (bo te płytki z mozaiką kupuje się na sztuki), żeby przymierzyć do ściany i sobie wyobrazić jak to by było.
Tak wygląda mozaika czarna.
No i moja wizualizacja wypadła pozytywnie. Wymierzyłam więc ścianę i według moich wyliczeń potrzebowałam 32 płytek. Udaliśmy się z Miśkiem do sklepu budowlanego i z koszyczkiem pomknęłam od razu do działu z płytkami, a tam...tylko 10 moich białych mozaiek z czego 2 połamane :-(. W customer service poinformowano mnie, że niestety ale tylko tyle mają na składzie, ale w ich sklepie na drugim końcu miasta mają jeszcze 25. Zakupiłam więc 8 płytek oraz packi do kleju, klej do gruntowania ściany i 3 w jednym- czyli grunt, klej do płytek i fugę. I to jest na prawdę fajne- zwłaszcza dla takiego glazurnika jak ja. Pamiętam jak kilkanaście lat temu kładliśmy z ojcem glazurę. Zarówno klej jak i fuga były w formie proszku do rozrobienia. I tu trzeba było wykazać się nie lada wyczuciem, żeby dobrać odpowiednie proporcje składników, żeby zaprawa czy fuga nie były za rzadkie lub za gęste (pewnie dla zawodowca to żaden problem). Dodatkowym problemem były naczynia, w których to trzeba było rozmieszać. W przypadku gotowej zaprawy 3 w jednym mam pojemnik i gotową zaprawę, którą po otwarciu natychmiast mogę używać.

Oczywiście tego samego dnia, wraz z całą rodziną (bo Maleństwo już po szkole było) udaliśmy się na drugi koniec Dublina po resztę mojej białej mozaiki. No i okazało się, że płytek jest tylko 22 :-(. Wybrnęłam z tego kupując dwie małe (swoją drogą co za zdzierstwo- cena jednej płytki o połowie wymiaru jest równa cenie płytki o pełnym wymiarze) i byłam pewna, że tyle wystarczy. Oczywiście moje obliczenia okazały się trochę na wyrost i na brzegu ściany pozostała zbyt duża przerwa, z którą nie wiadomo co zrobić (a płytki białe wykupiłam już z całego Dublina niestety). Wtedy Misiek rzucił hasło, że widział również czarne mozaiki więc może ten pasek uzupełnić "fantazyjnie"(???) czarnymi kamieniami. Wyjścia innego również nie widziałam, więc udaliśmy się do sklepu po czarną mozaikę. Nie potrzebowałam jej zbyt dużo bo w sumie tylko 4 płytki i dokleiłam co trzeba. Potem zaczęły się hocki z fugowaniem, bo przerwy między kamieniami są dość duże i znacznie głębsze w porównaniu z tradycyjną glazurą. Miły Pan w sklepie budowlanym przestrzegał mnie przed tego typu sytuacją. "Fugoklej" dokupowałam więc jeszcze 2 razy zanim skończyłam "moje dzieło".
Ale w końcu udało się i efekt jest taki, jak zamierzałam.




Oczywiście nie zrobiłam tego jak zawodowiec i jest wiele niedociągnięć i nierówności, ale generalnie z efektu jestem zadowolona. Tak więc wyeksponowałam moje wymarzone lustro- okno na mojej wymarzonej kamiennej ścianie. Dodatkowo zakupiłam w Ikei ogromny zegar- budzik, który umieściłam nad lustrem. Nie jest źle ;-).

Maleństwo samodzielnie i według własnego pomysłu udekorowało choinkę. Muszę ją pochwalić bo zrobiła to bardzo ładnie.

Zrobiłam też kilka prostych wianków świątecznych. Nie jestem w tym dobra, ale że miałam materiały to coś tam w ramach antydepresyjnej terapii zrobiłam.
No i cała kompozycja zepsuta tyłem naszej anteny :-(


Pokazałabym Wam również dekorację, którą zrobiłam na drzwi wejściowe ale.... komuś się na tyle spodobała, że po prostu ją sobie zdjął z moich drzwi. Chyba powinnam się cieszyć, nie? Musiała być całkiem ładna skoro mimo wiszących na sąsiednich drzwiach dekoracji, moja właśnie została skradziona ;-)))).

Kończę i idę dalej walczyć z depresją poprzez pracę. Dzisiaj mało twórczo czyli prasowanie.

Pozdrawiam. 

środa, 4 grudnia 2013

A teraz coś z całkiem innej beczki...czyli idą święta.

Skoro z Miśkiem coraz lepiej, mogę zająć się czymś innym niż zmiana ustawienia stymulatorów, podawanie leków, prowadzanie za rączkę, przewracanie z boku na bok i takie tam...;-) Cała ta nerwówka związana z brakiem stymulatorów, operacją i rekonwalescencją Miśka tak bardzo rozciągnięta w czasie (przypomnę, że pierwszy stymulator przestał działać na początku września, a dopiero od dwóch tygodni Misiek czuje się po japońsku czyli jako-tako) spowodowała, że zatraciłam poczucie upływających dni oraz chęć do jakiegokolwiek działania. Nagle uświadomiłam sobie, że święta tuż tuż, a ja jakoś w lesie jakby. Dom wygląda, że...pożal się Boże. Wstyd się przyznać, ale w kątach zalegają kłęby kurzu i kociej sierści. Gdybym dzisiaj miała urządzać moje mieszkanie (mimo, że je bardzo lubię), z powodów czysto praktycznych, z  pewnością nie zdecydowałabym się na podłogę w kolorze ciemnego orzecha, tudzież meble w tymże kolorze, z drzwiczkami "na wysoki połysk".  Każdy pyłek, włos czy nawet odcisk palca są tak widoczne, że w zasadzie musiałabym cały dzień stać ze szmatką i je pucować- co nie jest moim ulubionym zajęciem niestety. Nie to żebym jakąś flądrą była czy coś, ale co za dużo to niezdrowo. W końcu celem życia nie jest tylko pucowanie mieszkania, a mieszkanie to nie muzeum- żyją w nim ludzie i...koty ;-), a że żyją to śmiecą :-))). Tak więc wydawało mi się, że w końcu otrząsnęłam się z letargu i rozpoczęłam (choć bardzo powoli) ogarniać nasze gniazdko. Wystartowałam od pokoju Maleństwa. Potem zabrałam się za tę nieszczęsną meblościankę- czy jak to tam nazwać- w living room'ie. Na górze zalegał kurz...że ho, ho (nie powiem z przed jakiego czasu). Jeszcze wczoraj mogła się nawet pojawić Perfekcyjna Pani Domu z białą rękawiczką a nie znalazłaby nawet pyłku. Dzisiaj... już znaku nie widać po moich wczorajszych wypocinach. To są właśnie uroki tego rodzaju mebli...Uff...i znowu moje chęci do działania zanikły...

I co dalej?
Symptomy:
1. Pomysłów na prezenty gwiazdkowe- brak.
2. Koncepcji na dekoracje mieszkania- brak.
3. Chęci do działania- kompletnie brak.
Diagnoza: Atak lenistwa pospolitego z komponentami braku kreatywnego myślenia.
Leczenie: Z powodu braku kreatywnego myślenia nie ma pomysłu na skuteczne remedium ;-)
Stan beznadziejny...

Gdzieś tam, kiedyś po drodze, całkiem impulsywnie dokonałam jakichś drobnych zakupów w kierunku bożonarodzeniowym i teraz zaczęłam je powoli wyciągać z szuflad, szafek i kartonów. Niektóre nawet nie zostały wyjęte z toreb i tak sobie stały kilka tygodni. Jedna z dekoracji- wianek bożonarodzeniowy w kształcie serca- wprawił mnie w osłupienie. Serio! Chciałam w końcu pousuwać zbędne rzeczy z sypialni, bo nie dość, że do przestronnych nie należy to jeszcze wciąż potykałam się o jakieś puste papierowe torby po zakupach. Podnoszę jedną z nich, a tu...wianek. Zabijcie a nie wiem kiedy go kupiłam. Ale jest. I to całkiem fajny.

Kiedyś tam, robiąc cotygodniowe zakupy w Lidlu trafiłam na kalendarz adwentowy. Od razu pomyślałam o pokoju Maleństwa i tak jakoś wrzuciłam go do koszyka. Ostatnio zajrzałam do półki z lekami, a tam...surprise. Kalendarz adwentowy. Tak więc przedmioty, przypominające, że święta tuż tuż wyzierają z każdego kąta :-))). Swoją drogą albo z moją głową coraz gorzej albo po prostu podświadomie robię sobie sama niespodzianki ;-) (bo w końcu jeśli nie ja to kto).

Oprócz tego również w Lidlu trafiłam na śliczne świąteczne świeczki- aniołki.




A jakiś czas temu znalazłam na Amazon coś, na co od dawna miałam ochotę, czyli lustro a la okno. Tak sobie już snułam marzenia, gdzie je mogłabym zawiesić i co jeszcze z tą ścianą z lustrem mogłabym  zrobić. No i wymyśliłam, i lustro zamówiłam. Nie był to pierwszy w moim życiu zakup poprzez Amazon i kłopotów żadnych dotychczas nie miałam. A że, dodatkowo, firma oferująca interesujący mnie przedmiot wyglądała na wiarygodną, więc ze spokojnym sumieniem zakupu dokonałam. Problemy (bo jak powszechnie wiadomo problemy mnie lubią) zaczęły się w momencie, gdy lustro zostało zapakowane i przekazane do wysyłki. Pani- przedstawiciel firmy sprzedającej- poinformowała mnie, że moje zamówienie zostało spakowane i przekazane takiej to a takiej firmie kurierskiej, podając jednocześnie przybliżony termin dostawy. Otrzymałam e- mailowo numer przesyłki i... już się trochę zaniepokoiłam faktem, że przesyłki nie jestem w stanie zlokalizować na stronie internetowej firmy kurierskiej. Ale nic...Pomyślałam, że może nie umiem obsługiwać menu tej strony, albo to nie ten numer, czy coś w tym stylu. Następnego dnia otrzymałam e- mailowo informację, że kierowca próbował mnie znaleźć, ale mnie nie znalazł. No dobra...mogło tak być bo mimo, iż nasze osiedle jest na prawdę duże ( mieszka tu z 400 rodzin), mimo, że istnieje już parę lat (chyba z 5 lub 6) nie jest oznaczone na mapie, ani w nawigacji satelitarnej i często ludzie mają problemy ze znalezieniem adresu. Dobrze...rozumiem. Więc przesłałam Pani- przedstawicielce firmy sprzedającej- instrukcję, jak do osiedla naszego dojechać (cała korespondencja między nami odbywała e- mailowo i za pośrednictwem Amazon bo tak podobno jest bezpieczniej). Następnego dnia znowu dostaję informację, że mnie nie było pod wskazanym adresem, a kurier był i mnie nie znalazł. No i kurcze trochę się zdenerwowałam, bo z domu praktycznie nie wychodziłam w oczekiwaniu na przesyłkę (jedynie z Maleństwem do i ze szkoły, ale Misiek był w tym czasie w domu). No i piszę, że jest to niemożliwe, że w domu byłam cały czas i nie rozumiem jaki problem ma kurier i że jeśli ma takie problemu to powinien zaniechać swojej pracy w charakterze kuriera a zająć się czymś  innym (choćby haftem krzyżykowym) i takie tam. Pani przedstawicielka firmy sprzedającej, która swoją drogą gdzieś tam w UK siedziała sobie za biurkiem, zaczęła mi się usprawiedliwiać, że to nie jej wina i żebym jeszcze raz podała instrukcję dojazdu oraz mój numer telefonu. Tak też zrobiłam. Dostawa miała nastąpić najpóźniej w czwartek 28 listopada. W czwartek- nic. W piątek- cisza. Przeczekałam weekend i w poniedziałek znowu rozpoczęłam korespondencję. No i Pani z firmy sprzedającej nie ukrywała zaskoczenia, że jeszcze nie otrzymałam przesyłki. Podała mi w końcu numer telefonu do firmu kurierskiej. Okazała się, że ta firma obsługuje tylko UK i North Ireland, a przesyłki do Republic of Ireland przekazują jakiejś innej firmie- lokalnej- i tak też uczynili z moim lustrem. Podali mi numer telefonu do tej firmy. Natychmiast zadzwoniłam z moimi żalami, a sekretarka mówi mi, że mnie w domu nie było i paczki nie mogli mi dostarczyć na czas. Normalnie aż para buchnęła mi nozdrzami ze złości. To ja w domu siedzę od tygodnia prawie, w oczekiwaniu na przesyłkę, a babka mi tu kit wciska, że w domu mnie nie ma. Odetchnęłam 3 razy i całkiem spokojnie podałam mój numer telefonu- na wszelki wypadek gdyby kierowca znowu miał problemy. W końcu od wczoraj mam moje wymarzone lustro a la okno. Wychodząc do Pana kierowcy już miałam przygotowaną nieprzyjemną mówkę, ale Pan kierowca okazał się sympatyczny i...rzeczywiście w tym wszystkim winy jego za wiele nie było. Otóż on był w czwartek pod naszą bramką, a że nasze osiedle jest zamknięte na kod, żeby otworzyć bramkę musiałby się ze mną skontaktować telefonicznie, bo niestety ktoś tak głupio wymyślił, że domofonu przed bramką osiedlową nie ma. Nie miał mojego numeru telefonu (choć nie wiem dlaczego, bo przy składaniu zamówienia numer telefonu podać musiałam) więc pocałował w klamkę, a właściwie w panel kodowania (bo nasza bramka klamki nie ma) i odjechał.
Mimo wszystko warto było czekać i nawet się trochę podenerwować ;-). Lustro jest śliczne...takie jak chciałam.

A kiedy zrealizuję mój plan (właśnie- kiedy zrealizuję?) i dokonam małych przeróbek ściany docelowej to będzie cacy.  Póki co na chęciach się kończy...Mam nadzieję, że już niebawem ta cholerna niechęć do działania ustąpi i zabiorę się do pracy (a czas nagli).
Oczywiście o wszelkich postępach jak również o braku postępów ;-)  niezwłocznie poinformuję.
A tymczasem pozdrawiam i do zobaczenia niebawem.


piątek, 22 listopada 2013

Powrót do przeszłości.

Okazało się, że powrót do przeszłości czyli funkcjonowanie Miśka, po ponad dwumiesięcznej przerwie i z nowym stymulatorem wcale łatwe nie jest. Nie ukrywam, że przygnębiło mnie to totalnie. Pierwsze dni po operacji Misiek kompletnie nie był w stanie w miarę normalnie funkcjonować, że o chodzeniu nie wspomnę. Cały zlany potem próbował przemierzać raptem ośmiometrową odległość z living roomu do łazienki, potykał się trzymał ścian i nie mógł zgiąć w kolanie prawej nogi. Ta krótka droga okazywała się dla niego nie lada wyzwaniem- niemalże jak wejście na Mount Everest. Razu pewnego znalazłam Miśka w nocy (bo niestety Misiek jest nocnym Markiem i kręci się po domu czasami jeszcze około 1:00 czy 2:00 nad ranem) leżącego na podłodze i przykrytego fotele. Okazało się, że splątały mu się nogi i łapał się czegokolwiek (w tym przypadku fotela który nie był dość stabilny). Opatrunki na szwach wciąż się odklejały, bo całe ciało miał zlane potem przy najmniejszym ruchu, a nawet w bezruchu. Dosłownie wyglądał jakby ktoś go oblał wiadrem wody. Skontaktowałam się z Karen Z Frenchay Hospiatal w sprawie ewentualnego przeprogramowania stymulatora. Bardzo szybko otrzymałam odpowiedź. Jej zdaniem stymulator jest ustawiony optymalnie. Zasugerowała jedynie, że powinniśmy znaleźć odpowiedni balans w dawkowaniu leków i pompy, ewentualnie sami popracować nad stymulatorami posługując się naszym nowym pilotem (Oooo dzięki Ci Karen! Jesteś WIELKA).
Przełom nastąpił w piątek tydzień temu. Zmniejszyliśmy nieco ustawienie stymulatorów. Misiek chodzi znacznie lepiej (choć nie idealnie, ale nie oczekujmy zbyt wiele) i się nie poci jak głupi. No ale nie cieszmy się zawczasu. Poczekajmy co przyniosą kolejne dni i miejmy nadzieję, że będzie lepiej.
W poniedziałek wyjęliśmy szwy (a  w zasadzie odkleiliśmy, bo to były paski papierowe przyklejone na rany pooperacyjne). Wszystko suche i wygojone.
Staram się ogarnąć mieszkanie i powrócić do codziennej rutyny. Dla mnie też to nie jest łatwe. Czuję się jak przekręcona przez maszynkę do mielenia mięsa. Czuję się zmęczona...psychicznie. Jak powszechnie wiadomo życie w związku z drugim człowiekiem łatwe nie jest. Trudno czasami znaleźć kompromis. A życie z drugim człowiekiem i z Parkinsonem na dodatek, trudne jest w dwójnasób.
Ale koniec tych "gorzkich żali". Trza wziąć się w garść i ruszać naprzód, nie oglądając się do tyłu choć wcale to łatwe nie jest (jestem tak wredną postacią, że wciąż do tyłu się odwracam, rozpatruję co by było gdybym postąpiła inaczej choć to już  nie ma znaczenia bo stało się i już:; a dodatkowo pamiętliwa jestem niesamowicie).
I to tyle na dzisiaj: krótko, sucho, mało zabawnie i bez fotek.
Obiecuję, że następnym razem się poprawie a tymczasem przyodziewam moją polarową piżamę, zawijam  się w kocyk i próbuję "się regenerować". Może jeszcze dam rady zrobić z tego "przemielonego mięsiwa" silne babsko tylko...niech wszyscy dadzą mi spokój choć przez kilka godzin, a nie jestem pewna czy to możliwe.
I tym oto mało optymistycznym akcentem kończę na dzisiaj.
Dobranoc.

niedziela, 10 listopada 2013

Już po wszystkim czyli (prawie) nowy Misiek ;-)

Po wielu perturbacjach w końcu stało się i Misiek ma nowy stymulator.
Minęło 8 tygodni od momentu kiedy pierwszy stymulator (zasilający lewą półkulę mózgu ta zaś- jak wiadomo z lekcji biologii- odpowiedzialna jest za funkcjonowanie prawej części ciała, którą u Miśka bardziej upodobał Parkinson) przestał działać. Nie ukrywam, że bez tego urządzenia niełatwo Miśkowi żyć... z resztą mnie też. Tymczasem w trakcie oczekiwania na wyjazd do Bristolu- dokładnie tydzień przed wyznaczoną już przez szpital datą operacji- drugi stymulator padł na amen. Samopoczucie Miśka może nie było aż tak złe jak przewidywaliśmy (wspomagał się pompą apomorfinową i zwiększył dawki leków), ale łatwo nie było. Poranki były koszmarne... W nocy skurcze nóg i dystonie, a w ciągu dnia stany głębokiego offa naprzemiennie z dyskinezami. Nie jest łatwo funkcjonować kiedy ciało odmawia posłuszeństwa, kiedy w nocy leży się jak kłoda- bez możliwości przewrócenia się z boku na bok- kiedy kończyny zachowują się jak powykręcane konary drzewa i ktoś inny musi je rozprostować bo mózg nie jest w stanie wysłać odpowiedniego sygnału, kiedy tak prosta czynność jak podniesienie do góry ręki wydaje się wręcz niemożliwe i zajmuje pięć minut.  Lub kiedy następuje wręcz odwrotna sytuacja i mimo tego, że z całej siły chce się opanować ruchy ciała, ono wciąż się porusza, jakby ktoś je nakręcił od wewnątrz- rusza się głowa ręce poruszają się jak u marionetki pociąganej za sznurki, a stopy wykręcają się w bolesnych dystoniach. Misiek cierpiał a ja poniekąd razem z nim. Oczywiście jeśli ktoś nie jest dotknięty Chorobą Parkinsona nie jest w stanie wczuć się w rolę Parkinsonika i niektóre sytuacje wydają się kompletnie surrealistycznie. Na przykład taka: Misiek siedzi na swoim fotelu przy sekratarzyku z komputerem i łokieć ma oparty o blat, a jego przedramię jest uniesione do góry jakoś tak nienaturalnie. Jako, że znam Miśka lepiej niż samą siebie, widzę że właśnie jest w głębokim offie. Podchodzę więc i opuszczam jego rękę na blat sekretarzyka. Po jakiejś minucie (bo niestety off powoduje również problemy z poruszaniem szczękami, a tym samym z mówieniem) Misiek mówi: "Boże, przecież ja tę rękę podnosiłem chyba z 5 minut, bo chciałem coś wziąć, a ty mi ją tak po prostu opuściłaś". To taka niby anegdota  i teraz się z tego tekstu śmiejemy, ale w tamtym momencie wcale nam do śmiechu nie było.
Tak więc tydzień przed wyznaczoną datą operacji Misiek funkcjonował bez żadnego stymulatora i tu też zaczęły się "schody" biurokratyczne ponieważ okazało się, że wniosek o leczenie zagraniczne został rozpatrzony pod kątem wymiany jednej tylko baterii. Drugi stymulator padł w sobotę, a tak się złożyło, że w poniedziałek był tzw. Bank Holiday, czyli oprócz punktów handlowych nikt nie pracował. W związku z tym kontakt z naszą DBS pielęgniarką mogliśmy nawiązać dopiero we wtorek, a we wtorek i środę ona była very busy więc mogła się z nami spotkać dopiero w czwartek, więc praktycznie został jeden dzień do złożenia aplikacji na drugą baterię i jej rozpatrzenie, co wydawało się rzeczą niemożliwą do załatwienia. Ja cała w nerwach, bo wcale nie uśmiechała mi się perspektywa podwójnego wyjazdu do UK, w krótkim przedziale czasu. Nie to, że nie lubię podróżować, ale cała organizacja, pakowanie, przygotowanie Maleństwa i zorganizowanie jej opieki, załatwianie biletów, odprawy na lotnisku z Miśkiem na wózku na prawdę mnie wykańczają. W między czasie korespondowałam mailowo z Panią urzędniczką, odpowiedzialną za rozpatrywanie E112 (druk dotyczący leczenia zagranicznego). Pani okazała się osobą niesamowitą. Nie wiem co byśmy bez niej zrobili. Wszystko załatwialiśmy drogą e-mailową. Pani rozpatrzyła nasz wniosek trybem ekspresowym i w ciągu kilku godzin od złożenia wniosku dostaliśmy odpowiedź pozytywną. Za to nasza DBS pielęgniarka ufffff....to już inna para kaloszy. Krótko. Powiem tak: w Krainie Wiecznie Zielonej Trawy spotykaliśmy się i spotykamy wciąż z życzliwością i zrozumieniem- począwszy od urzędników, a skończywszy na profesorach medycyny. Nigdy nikt nie traktował nas "z góry" a "na równi". Pani pielęgniarka jest łyżką dziegciu w słoiku miodu. To wszystko co na ten temat mam do powiedzenia (jak mawiał mój ulubiony bohater Forrest Gump).
Cała ta sytuacja kosztowała mnie dużo energii i nerwów. Poważnie czułam się tak zmęczona psychicznie jak nigdy chyba.
Samolot do Bristolu mieliśmy w poniedziałek o 6:25. Po szybkiej odprawie na lotnisku, 45 minutach lotu i 30 minutach spędzonych w taksówce z bardzo sympatycznym angielskim kierowcą, byliśmy w miejscu docelowym  (niemalże okamgnienie- czyż nie? ;-). Nieco zmęczeni- bo wstać musieliśmy około 3:00- polegliśmy na wąskim łóżku w moim miejscu zakwaterowania. Między godziną 11:00 a 11:15- zgodnie z zaleceniami zawartymi w "zaproszeniu"- zadzwoniłam, aby dowiedzieć się czy jest łóżko dla Miśka. Mogłaby zdarzyć się taka sytuacja, że oczekujące na Miśka łóżko zostałoby zajęte przez pacjenta, którego stan zdrowia zagrażałby życiu i wymagałby on natychmiastowej pomocy. Tak więc o "godzinie W" zadzwoniłam pod wskazany numer i tu....Zonk...Pani mówi, że nie wie czy jest dla Miśka miejsce i pyta czy jeszcze jesteśmy w Dublinie. W związku z tym że byliśmy już na terenie szpitala Pani nie powiedziała "nie", ale kazała nam czekać jeszcze dwie godziny... zanim otrzymaliśmy konkretną odpowiedź, że mamy zgłosić się na oddział 18. Nie wiem jaka byłaby odpowiedź gdybyśmy dzwonili jeszcze z Dublina...
Cóż mogę powiedzieć o szpitalu...warunki powiedziałabym polowe. Kompleks został wybudowany jeszcze przed II wojną światową. Wcześniej znajdował się w nim szpital psychiatryczny, a w trakcie wojny stacjonowały tu wojska amerykańskie. Budynki są parterowe oddziały od 1 do 15 znajdują się w jednym budynku i na każdy z tych oddziałów wchodzi się z korytarza. Natomiast oddziały od 16 wzwyż znajdują się w drugim budynku i na te oddziały wchodzi się wprost z ulicy. Do dyspozycji około 20 pacjentów przebywających zwykle na oddziale są 2 toalety i 1 prysznic. Wielu pacjentów neurologicznych ma problemy z poruszaniem się, wielu jest leżących, a mimo to na oddziałach jest bardzo czysto i nie ma tego charakterystycznego nieprzyjemnego zapachu, który jest obowiązkowy w polskich szpitalach (mieszanka moczu, lizolu i nie wiem czego jeszcze). Pielęgniarki niezwykle pomocne, miłe i zawsze uśmiechnięte. Średnio jedna pielęgniarka opiekuje się (tylko) trzema pacjentami. Przed śniadaniem pielęgniarka odpowiedzialna za wydawanie posiłków, pyta pacjentów na co mają ochotę.
Pielęgniarka (P):"Czy życzysz sobie płatki z mlekiem czy owsiankę?"
Misiek (M):"Płatki z mlekiem."
P: "Jakie płatki sobie życzysz? Mamy kukurydziane,pełnoziarniste,otrębowe,słodkie poduszeczki, musli"
M: "Otrębowe poproszę."
P: "Czy życzysz sobie tosty?"
M: "Tak, poproszę?"
P: "Czy życzysz sobie tosty z chleba białego czy pełnoziarnistego?"
M: "Z pełnoziarnistego."
P: "Jaki podać dżem? Mamy truskawkowy, malinowy, pomarańczowy"
M: "Truskawkowy."
P: "Do picia życzysz sobie kawę czy herbatę?"
M: "Kawę poproszę."
P: "Z mlekiem i cukrem?"
M: "Tak poproszę 1 cukier i mleko."
Podobnie pozostałe posiłki. Na lunch i diner 3 dania do wyboru i 3 desery do wyboru. Między posiłkami przyjeżdża wózek z gorącymi napojami: kawą, herbatą, gorącą czekoladą. W miedzy czasie zagląda pielęgniarka i pyta czy wszystko w porządku, podaje leki, mierzy ciśnienie, temperaturę. Kiedy myślę o polskich realiach...hmmm....cóż.
We wtorek od rana Misiek był bez stymulatorów i bez pompy. Wziął tylko poranną dawkę leków i był przygotowywany do zabiegu. Samopoczucie fatalne: sztywności, drżenia, dystonie, przykurcze. Płakał z bólu i prosił o pompę. W końcu po konsultacji z lekarzem włączyłam mu ją do momentu zabiegu. Jako, że sala operacyjna znajdowała się w drugim budynku, Miśka z całym łóżkiem przeciągnięto wzdłuż ulicy (co mnie na prawdę rozbawiło). Dzięki Bogu, że w tym momencie zaświeciło słońce, bo przez niemal cały nasz pobyt panowała iście angielska pogoda z ostrą mżawką i wiatrem.
Zabieg trwał około 2 godzin. Kolejne dwie (do chwili pełnego wybudzenia) Misiek spędził na sali pooperacyjnej. W końcu został przewieziony na oddział 3 gdzie już mogłam być przy nim.
Nie oczekiwaliśmy zbyt wiele. Byliśmy przygotowani- z resztą nasz konsultant z Dublina również- że wymienią Miśkowi baterie w jego starych stymulatorach i nic poza tym. Zaraz po podejściu do miśkowego łóżka zauważyłam na szafce obok dwa pudełka. W pierwszym był nowy pilot, a w drugim kilka książek i pusty otwór po czymś. Zaczęłam przeglądać te książki. Były napisane w różnych językach: angielskim, chińskim, tureckim, fińskim, niemieckim. Polskiego brak. Zaczęłam więc przeglądać tę po angielsku. Biegła w angielskim nie jestem, ale z tego co zrozumiałam wynikało czarno na białym, że opakowanie jest po zupełnie nowym stymulatorze Activa PC. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom! Spytałam pielęgniarkę czy to jest to o czym myślę, czy to nowy model stymulatora. Pielęgniarka potwierdziła!
Programator do  stymulatora z pokrowcem i anteną
 Oczywiście mamy świadomość, że nowy model stymulatora nie spowoduje nagłego cudownego ozdrowienia. Misiek nadal będzie miał Parkinsona, nadal będzie miał sztywności i dyskinezy i choroba nadal będzie postępować, ale ten nowy model daje mu możliwość samodzielnej regulacji ustawienia (oczywiście w pewnym zakresie i w granicach zdrowego rozsądku). Taka możliwość pozwala na dostosowanie działania stymulatorów do samopoczucia. Jeśli Misiek miałby sztywności można zwiększyć natężenie (???chyba natężenie???) prądu a przy dyskinezach zmniejszyć.
Zestaw programator + antena, który umożliwia pacjentowi wygodne sprawdzenia własnych stymulatorów
Następnego dnia po operacji spotkaliśmy się z pielęgniarką zajmującą się DBS-owcami w celu optymalnego ustawienia stymulatorów. Zarówno w UK jak i u nas w Irlandii ustawianiem pacjenta zajmują się przeszkolone pielęgniarki. W całej Irlandii jest ich może z pięć. W szpitalu Frenchay są dwie. W Polsce ustawianiem zajmuje się lekarz neurochirurg, który zwykle nie ma czasu i... reszta niech będzie milczeniem.
Mimo, że zarówno nasz dubliński konsultant jak i bristolski szpital kilkakrotnie próbowali nawiązać kontakt z polskim szpitalem, gdzie Misiek miał przeprowadzona operację wszczepienia stymulatorów i prosili o przesłanie dokumentacji medycznej oraz wszelkich parametrów dotyczących ustawienia stymulatorów, nikt im nie odpisał :-/. Nie wiem z czego to wynika. Być może w Polsce nadal ignoruje się e- maile, a odpowiada jedynie na pisemne prośby z załączonym życiorysem i 3 zdjęciami ;-). Może obowiązuje ta durna ochrona danych osobowych? A może po prostu nikt nie mówi po angielsku albo polscy neurolodzy się na nas po prostu  obrazili i pomyśleli, że rzucą nam parę kłódek pod nogi?  Nie wiem... Wiem za to, że dobrze się stało, bo Misiek został ustawiony od zera. Karen- pielęgniarka DBS z Bristolu- bardzo cierpliwa i wyrozumiała dla Miśka (dla mnie też). Poświęciła mu bardzo dużo czasu, zarówno podczas ustawiania jak i uruchamiania bo Misiek w ciągu tych dwóch miesięcy zapomniał jak to jest mieć stymulatory.
Oczywiście na zakończenie naszych "przygód", żeby postawić nas twardo na ziemi, los spłatał nam figla posługując się nie czym (a może kim???) innym jak liniami lotniczych Ryanair. To, że Ryanair to złodziejska i cwaniacka niby tania linia lotnicza to już wiedziałam nie od dziś, ale że posługują się tak wyrafinowanymi metodami to mnie zaskoczyło totalnie. Otóż do końca nie wiedzieliśmy ile dni spędzimy w szpitalu. W związku z tym bilety kupowaliśmy w ostatniej chwili tj. dzień przed wypisem. Dostęp do internetu mieliśmy utrudniony. W związku z tym wykorzystaliśmy możliwości smartfona należącego do Miśka (swoją drogą ciekawa jestem przyszłego rachunku i obawiam się, że mały nie będzie). Nie cierpię tej klawiatury dotykowej. Nie wiem może paluchy mam za grube czy co- normalnie wpisanie jednej litery kosztowało mnie z pięć prób, że nie wspomnę ile razy wyrzuciło mnie ze strony bo gdzieś tam musnęłam ekran. No ale udało się i bilety zostały zakupione.  Niestety bez pomocy specjalnej dla Miśka, bo dzień przed odlotem nie ma takiej możliwości on- line- taki komunikat pojawił mi się w chmurce wraz z podanym numerem telefonu pod którym mogę dokonać takiej rezerwacji, ale tylko telefonicznie. Następnego dnia tuż po 9:00 (bo to biuro pracuje od 9:00 do 17:00, a ja kupowałam bilet późnym wieczorem dnia poprzedniego), zadzwoniłam pod wskazany numer i bez problemu dokonałam rezerwacji wózka i asystenta. Jedynym problemem (tak się mi wydawało) była odprawa on- line i wydruk kart pokładowych. Zwróciłam się więc do Pani Menadżer Oddziału o udostępnienie komputera i skorzystanie z internetu. Pani Menadżer żadnego problemu nie robiła. Z uśmiechem na twarzy zaprosiła mnie do swego gabinetu i posadziła za swoim biurkiem. Niestety mimo kilku prób w żaden sposób nie mogłam połączyć się ze stroną odprawy. Strona startowa Ryanair'a otwierała się bez problemu, a jakże, ale dalej już nic. Pani Menadżer zaczęła mnie przepraszać i powiedziała, że na prawdę nie wie co się dzieje. Razem doszłyśmy do wniosku, że może niektóre funkcje internetu są w szpitalu zablokowane (jak to w zakładach pracy czasami bywa),  dziś wiem, że to Ryanair prawdopodobnie pracował nad "udoskonaleniem" swojej strony (zaraz następnego dnia po powrocie do domu kupowałam bilet Mamie Miśka i kilkakrotnie musiałam wchodzić zanim dokonałam zakupu, bo albo mnie wyrzucało albo był error albo czysta strona, a zmiany na stronie są widoczne gołym okiem). Zrobiłam odprawę używając smartfona i oczywiście klnąc na dotykową klawiaturę.Liczyłam na to że wydruk z łatwością i bez problemu zrobię na lotnisku. Na ekranie smartfona widziałam również, że jest adnotacja o zabukowanym dla Miśka wózku i asystencie.
No i ponad 2 godziny przed odlotem przybyliśmy na lotnisku. Chcieliśmy mieć czas na wydruk kart pokładowych i na spokojną odprawę, a tu Pani w okienku mówi nam, że wydruki będą nas kosztować uwaga!!!!......70 funtów od osoby. Zaczęliśmy wyjaśniać, że nasza sytuacja jest wyjątkowa, że jedziemy wprost ze szpital, że nie mieliśmy dostępu do internetu...niestety nie ma zmiłuj. Tak więc zapłaciliśmy 140 funtów i dostaliśmy dwa małe wydruki naszych kart pokładowych. Gdybyśmy wiedzieli, że taka sytuacja nastąpi kupilibyśmy za kwotę, którą wydaliśmy na bilet + dopłata za wydruk (bo cena samego biletu, jako że był zakupiony niemalże w ostatniej chwili, wcale mała nie była)  bilety na samolot królewskich linii lotniczych klasy biznes. Dodatkowo na karcie Miśka nie było żadnej adnotacji dotyczącej specjalnej pomocy i "Pan wózkowy" z punktu pomocy specjalnej powiedział, że wózka nam nie da, a o asystencie możemy zapomnieć. Misiek obolały i wściekły coś tam zaczął wygadywać ze złością. Ja mimo, że złość niemalże wypływała mi uszami, krzywo się uśmiechnęłam i udałam się z "Panem wózkowym" do Pani z okienka w celu wyjaśnienia sytuacji. I...na szczęście wszystko się wyjaśniło. Misiek dojechał do samolotu na wózku popychanym przez "Pana wózkowego", a ja biegłam za nimi kurcgalopem obładowana naszymi tobołkami i zgrzana za przeproszeniem jak świnia. Nawet udało nam się skorzystać z windy bo akurat z samolotu zjeżdżała nią grupka emerytów.
I dolecieliśmy do domu... Maleństwo rzuciło się nam w ramiona zanosząc się od płaczu. "To ze szczęścia" powiedziało Maleństwo i wierzę, że dla niej były to najdłuższe cztery dni w życiu (nigdy nie zostawialiśmy jej na tak długo pod opieką kogoś innego).
Kondycja Miśka na razie bez wyraźnych zmian. Nowe ustawienie stymulatorów wymaga również optymalnego ustawienia dawek leków oraz pompy. Mam nadzieję, że niebawem będzie lepiej. Grunt to cierpliwość choć...czasami mam wrażenie, że coraz bardziej mi jej brakuje :-(
Trzymajcie kciuki...

Pozdrawiam

niedziela, 20 października 2013

Czekając na...

A my wciąż czekamy... Nie ukrywam, że atmosfera jest nieco nerwowa. Chodzi oczywiście o Miśka i jego nieszczęsne stymulatory.  Ściągneliśmy nawet Mamę Miśka, ponieważ sądziliśmy, że sprawa rozegra w ciągu tygodnia, no może dwóch, a Mama Miśka jest potrzebna, aby zaopiekować się Maleństwem podczas naszej nieobecności. Braliśmy pod uwagę rodzinny wyjazd do Bristolu, ale po dłuższym zastanowieniu, przeanalizowaniu i rozważeniu za i przeciw, zdecydowaliśmy, że Maleństwo musi pozostać w domu bo szkoła najważniejsza, a poza tym co ja bym z Maleństwem w szpitalu zrobiła- przecież to nie jest wyjazd turystyczno- rozrywkowy i prawdopodobnie cały czas spędzę na terenie szpitala. Maleństwo początkowo nie było zadowolone (delikatnie mówiąc), że opuszczamy je i pozostawiamy pod opieką babci, zwłaszcza, że przez 8 lat  życia nie pozostawialiśmy jej pod czyjąś opieką na dłużej niż kilka godzin. W końcu jakoś udało się nam ją przekonać i nawet w tej chwili jest zadowolona z takiej a nie innej sytuacji.
Mama Miśka została przeszkolona ;-) w pełnym zakresie. Potrafi pokonać drogę do i ze szkoły i się nie zgubi, została przedstawiona nauczycielce i nie zostanie potraktowana jako potencjalna kidnaperka, wie jak włączyć zmywarkę i gdzie włożyć kostkę myjącą, umie uruchomić pralkę, potrafi otworzyć bramkę i drzwi na klatkę, wie gdzie wynieść śmieci i że aby dostać się do windy z garażu musi pamiętać o czipie, wie jak grać w Cash Machine i Guess Who ;-). Tak więc babcia w ciągu dwutygodniowego pobytu została gruntownie przeszkolona i...pojechała do domu bo okazało się, że operacja odbędzie się dopiero w listopadzie :-(. Wróci dwa dni przed naszym wyjazdem do Bristolu.
 Cóż... mimo, że mamy świadomość, iż sytuacja zdrowotna Miśka nie zagraża jego życiu i możemy poczekać, jesteśmy zmęczeni, poddenerwowani i pełni niepewności. Czekaliśmy ponad miesiąc i nawet w tej chwili, mimo oficjalnego listu jaki otrzymaliśmy ze szpitala z wyznaczoną datą operacji, wcale nie możemy być pewni, że odbędzie się w tym właśnie terminie. Jeżeli na dzień czy dwa przed przyjęciem Miśka do szpitala zostanie przywieziony pacjent z wypadku lub w stanie zagrażającym życiu i zajmie łóżko oczekujące na Miśka, data zabiegu może zostać przesunięta :-(. Jesteśmy więc przygotowani na każdą ewentualność- również na taką, że Mama Miśka po raz drugi przyjedzie na darmo. Trzymajcie kciuki aby do takiej sytuacji nie doszło.
Kończę tymczasem ten drażliwy temat i zacznę z zupełnie innej beczki. Teraz napiszę coś w klimacie tragikomicznym ;-).
Nie miałam jeszcze okazji przedstawić czwartego członka naszej rodziny. Oficjalne imię (a właściwie imiona)  Drumgowna Sprightly BoPeep, imię nadane przez nas Loulou a na co dzień wołamy na nią Lulka lub Luluś. Naszym czwartym członkiem rodziny jest kotka. Kiedy ją poznaliśmy miała 5 miesięcy. Nie mam fotografii z tamtego okresu ale mam takie (co prawda niezbyt wyraźne bo nie dość, że słabej jakości to jeszcze skanowane), gdzie była jeszcze naprawdę maleńkim kociaczkiem. Czyż nie jest słodka?
Nasza Lulka jest kotem burmskim i typowym kanapowcem. Nie jestem znawcą kotów, ale wiem (oczywiście z internetu), że jest to kot domowy. Nie ma instynktu samozachowawczego i że pozwolę sobie zacytować Wikipedię: "nie należy go przyuczać do samotnych wędrówek po okolicy, gdyż zatracił on wiele zachowań umożliwiających przeżycie w warunkach naturalnych". Lula spędza czas w domu. Czasem dostaje jakiejś głupawki i biega po mieszkaniu jak szalona z ogonem napuszonym jak u wiewiórki (ja bym pewnie też tak biegała gdybym miała zakaz wychodzenia z domu, tylko co bym sobie napuszyła ;-) Nie wspomnę również o moim ulubionym skórzanym fotelu, który służył i nadal jej służy do ostrzenia pazurków. Skórzane obicie wyglądało tak, że...pożal się Boże. Normalnie wstyd ludziom pokazać. Posługując się więc pistoletem tapicerskim (czy jak to się tam nazywa) i zakupując kilka metrów materiału doprowadziłam fotel do stanu używalności jako takiej. Co prawda kocia nadal ostrzy sobie pazurki na oparciu, ale nowe pokrowce wyglądają jeszcze całkiem całkiem, a z zakupem nowego fotela możemy jeszcze poczekać. Lulka lubi wszelkie torby, torebki, pudełka, koszyki. Tam lubi umościć sobie legowisko i drzemać godzinami. Uwielbia budzić nas w środku nocy przerażającym miałkiem. Misiek zawsze ustawia w zasięgu ręki swoje kapcie, żeby w razie czego rzucić nimi w kocię w ramach bolesnego uciszenia. Pomimo, że teoretycznie Lula jest kotem Maleństwa (prezent urodzinowy) i Maleństwo wprost za nią przepada (zwłaszcza za jej ugniataniem, mizianiem i dokuczaniem) na noc zamyka się przed kocią w swoim pokoju, bo ta potrafi w nocy pozrzucać jej zabawki  lub książki z półek i to z wielkim hukiem. Szkodnik z niej okropny ale... i tak ją kochamy. Wszystkie swoje psoty rekompensuje przytuleniem, łaszeniem i mruczeniem do ucha.
Lula gotowa do podróży
Nasza tragikomedia wydarzyła się pod obecność Mamy Miśka. Tego dnia pojechałyśmy obie odebrać Maleństwo ze szkoły, a tu nieszczęście prawdziwe- nasze Maleństwo upadło i uszkodziło sobie kolano. Beku co niemiara, plaster na kolanie noga sztywna (oczywiście naskórek tylko odrobinę zdarty- żaden dramat), dziecię zrozpaczone. W domu pierwsze kroki skierowało do tatusia- Miśka, żeby pokazać bolesną kontuzję, żeby tatuś przytulił podmuchał i pogłaskał po główce. Kolejność wykonywania czynności po przybyciu do domu została więc całkowicie zaburzona. Zwykle Maleństwo wchodzi do przedpokoju, gdzie kocia na nią oczekuje, po czym truchta przed Maleństwem do dywanika w living room'ie, pada łapkami do góry i zaczynają się tzw. pieszczoty- czyli ugniatanie i międolenie. A tu rozhisteryzowane dziecię kompletnie zapomniało o swoim pupilku. Po około pół godziny Maleństwo wbiega przerażone do kuchni i pyta: "A Lulę gdzieś widziałaś, bo u mnie w pokoju okno jest otwarte?". Zwykle gdy otwieram okno zamykam drzwi do pokoju, bo nasza Lulcia mimo, że kotem domowym jest, lubi sobie wyskoczyć przez oknu na balkon (bo my mamy taką otwartą klatkę jak balkon i na nią wychodzą okna sypialni). Nie odchodzi gdzieś daleko i czasami próbuje wskoczyć z powrotem do domu. W tym całym zamieszaniu drzwi do sypialni Maleństwa zostały otwarte niestety. Pierwsze kroki skierowałam na klatkę. Nie ma koci. Potem sprawdziłam pod łóżkiem w naszej sypialni, we wszystkich szafach, w kuwecie, w garderobie- zwanej powszechnie kanciapą- nie ma. Na szafach, na półce z książkami, w pudłach z zabawkami- nie ma. Maleństwo zrozpaczone- łzy tryskają po prostu: "Luluś mój kochany, tak krótko cię znałam a już odeszłaś" beczy dziecię nasze, a mi się normalnie serce kraje i z powodu zrozpaczonej córeczki i z powodu zaginionej kotki. Babcia też nieźle przerażona, bo to ona okno otworzyła. Misiek nie mniej przerażony, bo to on otworzył drzwi do sypialni. Próbowałam Lulę zwabić dźwiękiem sypanej karmy- zwykle na to reagowała, tym razem bez efektu. W związku z tym orzekliśmy, żę:
opcja 1- kotka wyskoczyła przez okno, a potem została porwana przez nieznanego sprawcę,
opcja 2- kotka wyskoczyła przez okno a potem na zewnątrz budynku i pewnie teraz błąka się po okolicy.
Trójka poszukiwaczy- Misiek, Mama Miśka i Maleństwo- wyruszyła na ratunek. Misiek z wrażenia zapomniał nawet chodzika i jakoś całkiem nieźle sobie radził bez. Wszystkie zakamarki naszego osiedla (a jest to osiedle zamknięte) łącznie z garażem, zostały przeszukane. Wszyscy napotkani po drodze ludzie zostali przesłuchani. Nie ma kota, nikt nie widział kota, kot zaginął na amen :-(.
Kolejnym pomysłem było odwiedzenie wszystkich mieszkańców budynku, okazując zdjęcie Luli. Niewiele osób otworzyło drzwi (zdarzenie miało miejsce jeszcze w godzinach pracy), a ci którzy otworzyli, kota nie widzieli.

Miłość od pierwszego wejrzenia. Z tym zdjęciem w ręku poszukiwano Lulki.
W mieszkaniu dokonaliśmy wspólnego przeszukania raz jeszcze. Obejrzeliśmy wszystkie półki w kanciapie, w szafach, nawoływaliśmy, kicikiciowaliśmy. Kotka się nie odnalazła... a że ciemno się już zrobiło zdecydowaliśmy, że jutro rozwiesimy ogłoszenia na wszystkich okolicznych słupach. Zapanowała ogólna żałoba. Siedzimy w milczeniu patrzymy smętnie w telewizor. Misiek wymyślił w końcu, że kotka mogła wyskoczyć przez nasz balkon na patio sąsiadki z parteru. No i babcia z wnusią, ze zdjęciem kota w ręku udały się do sąsiadki. W tym czasie Misiek i ja usłyszeliśmy dźwięk czegoś spadającego w kanciapie, skrzypnęły drzwi i... z kanciapy wyszła nasza Lula przeciągając się leniwie :-))) Nawet nie macie pojęcia jaka to radość była dla nas wszystkich. Najszczęśliwsze było Maleństwo i od razu zaczęło "męczyć" koteczkę a ta szczęśliwa wyłożyłą się na dywanie.
Lulka najwyraźniej się obraziła za brak nią zainteresowania i postanowiła spłatać nam figla.
No i jak takiego psotnika nie kochać. Gdyby jej nie było życie byłoby taaaaakie nudne ;-)
 
Maleństwo jest wielbicielką wszystkiego co jest związane z kocią tematyką. Prawie upodobniła się do naszej Luli.
Pozdrawiam.

piątek, 4 października 2013

Dolny Śląsk- nie do opowiedzenia a do zobaczenia? cz.III (i ostatnia)

W naszych podróżach odwiedziliśmy miejscowość Rogoźnica, znaną również pod niemiecką nazwą Gross Rosen. W czasie II wojny światowej mieścił się w niej obóz koncentracyjny.
Bardzo chciałam odwiedzić to miejsce z powodów osobistych. Mój dziadek ze strony ojca przebywał w tym obozie... i przeżył. Nigdy nie chciał o tym opowiadać i właściwie niewiele znam szczegółów z jego życia i to nie tylko obozowego. Dziadek zmarł w 1978r. kiedy ja byłam w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Niewiele rozumiałam...W zasadzie myślę, że wtedy jeszcze nie miałam nawet świadomości, że obozy koncentracyjne istniały. Wtedy dla mnie wojna kojarzyła się z zabawą w "Czterej pancerni i pies" gdzie z koleżanką Renatą kłóciłyśmy się o rolę Grigorija- żadna z nas nie chciała być Gustlikiem bo wydawał się nam za brzydki. Rola Janka zawsze przypadała Arturowi. Szarikiem był pies Artura- kundel ze złym zgryzem, który wabił się Muszka, a za czołg służył nam koziołek do piłowania drewna. Taki obraz wojny przedstawiały nam media. Faszyści byli źli i głupi i nic im się nie udawało (nigdy nie zapomnę sceny jednego z odcinków serialu gdzie Gustlik rozprawił się z grupą gamoniowatych SS-manów na cmentarzu) a nasi i Armia Czerwona to sprytni i zawsze cało wychodzący z opresji bohaterowie.
Mój dziadek trafił do obozu przez przypadek. Nie był ani partyzantem, ani żołnierzem, nie działał w ruchu oporu. Pracował jak pan Bóg przykazał w miejscowym tartaku aby utrzymać rodzinę. No i stało się tak, że w okolicy zastrzelono niemieckiego żandarma. W zamian Niemcy przyszli do tartaku, wybrali kilkudziesięciu przypadkowych robotników, załadowali ich do wagonów i wywieźli do obozu (a może kilku obozów- tego dokładnie nie wiem). Tyle dowiedziałam się od mego taty, który swoją drogą też niechętnie opowiada o tamtych czasach, choć był już kilkuletnim chłopcem i z pewnością wiele pamięta. Myślę...nie chce o tym pamiętać.
Dziadek trafił do Gross Rosen i pracował w tutejszych kamieniołomach (do dziś ten teren posiada bogate złoża granitu). To była praca ponad ludzkie siły-  12 godzin dziennie dźwigania granitowych bloków- do tego głodowe racje żywnościowe, mieszkanie w niegodnych warunkach...myślę, że to cud, że dziadek przeżył.

Brama wjazdowa do obozu Gross Rosen
Wiele informacji o życiu w tym obozie zaczerpnęłam z książki Stanisłąwa Grzesiuka "Pięć lat kacetu". Swoją drogą książkę tę, jak również dwie pozostałę z trylogii Grzesiuka- "Boso ale w ostrogach" oraz "Na marginesie życia"- gorąco polecam.
Nie wiem jak długo dziadek w Gross Rosen przebywał, wiem tylko, że po jakimś czasie został przewieziony do obozu koncentracyjnego w Dachau.Wiem też, że podczas pobytu, w którymś z tych obozów uległ ciężkiemu wypadkowi- podobno zawalił się wprost na niego jakiś komin. Dziadek stracił słuch. Pamiętam, że czytał z ruchu warg rozmówcy, sam zaś mówił bardzo głośno.
Dziś po obozowych barakach pozostały tylko fundamenty. Zachował się dzwon, oraz piec krematoryjny.

W miejscu gdzie roztrzeliwano więźniów znajdują się płyty upamiętniające tych, którym nie dane było przeżyć tego piekła.

Na terenie obozu znajduje się muzeum, w którym można obejrzeć film opowiadający o obozie. Zawiera on również opowieści świadków- byłych więźniów, którzy wyszli cało z Gross Rosen.
Wśród pamiątek muzealnych można obejrzeć zdjęcia, wykazy imienne przebywających w obozie więźniów, ich listy. Próbowałam odnaleźć wśród nich nazwisko mego dziadka. Niestety bez efektu...
Obelisk w Gross Rosen
Odwiedziliśmy również- gdzieś po drodze- dwa dolnośląskie zamki:  Czocha i Książ. 
Zamek Czocha znajduje się w miejscowości Sucha. Został zbudowany w XIII wieku. Z pewnością każdy miłośnik starych polskich filmów pamięta film "Gdzie jest generał?" z niezapomnianą rolą Jerzego Turka (szeregowy Orzeszko). Akcja tego filmu rozgrywa się w zamku Czocha właśnie.  

Zamek z zewnątrz robi wrażenie... Co do jego wnętrza- niestety za wiele powiedzieć nie mogę. Obiekt nie ma żadnych udogodnień dla osób niepełnosprawnych. Nie ma podjazdów ani wind więc niestety ze względu na Miśka nie zwiedziliśmy wnętrza. Pan z obsługi stwierdził, że zwiedzając komnaty zamku musielibyśmy pokonać kilka poziomów schodami- co w naszym przypadku byłoby możliwe, lecz powoli bez pośpiechu, w miśkowym tempie. Niestety wnętrze zamku można zwiedzać tylko z grupą z przewodnikiem, natomiast pan przewodnik, oprowadzając grupę, nie będzie mógł na nas czekać. Oczywiście nie byłabym sobą gdybym nie zapytała pana z obsługi dlaczego gdzie indziej mogą być windy, podjazdy (oraz cierpliwy i wyrozumiały pan przewodnik) a tu nie. Pan zrobił bardzo poważną minę i powiedział: "Ależ proszę Pani to jest obiekt zabytkowy, tu jest kustosz proszę pani, tu nie można takich rzeczy jak udoskonalenia techniczne robić". Więc ja mu na to: "Wie Pan troszkę podróżujemy po Europie, wiele miejsc zwiedziliśmy i wszędzie są udogodnienia, umożliwiające zwiedzanie niepełnosprawnym". Pan zrobił jeszcze poważniejszą minę i odrzekł: "Bo tam pewnie nie mają kustosza". No i ręce mi opadły normalnie... Z pewnością nie mają kustosza w Luwrze ani w Wersalu, ani w zamku Neuschwanstein. W ogóle w żadnych zabytkowych obiektach nie ma kustosza . Jedyny kustosz na ziemi, dodatkowo jedyny kustosz, nienagannie wywiązujący się ze swoich obowiązków, pracuje w zabytkowym, sławnym na całym świecie zamku Czocha w Suchej :-/
Dlaczego gdzie indziej można dobudować windę i podjazd, dlaczego przewodnik może zorganizować swą pracę tak, że zarówno turysta pełnosprawny jak i niepełnosprawny może w pełni uczestniczyć w wycieczce z przewodnikiem, który swoją drogą nie musi pędzić na złamanie karku klepiąc wyuczone przez lata regułki... A skoro przewodnik musi pędzić kurcgalopkiem, to może pozwolić w takich przypadkach jak nasz na zwiedzenie zamku indywidualnie- w nieco wolniejszym tempie. Jest wiele rozwiązań...  Myślę, że wystarczy odrobina dobrej woli...
W związku z powyższym musieliśmy zadowolić się tym, na co kondycja Miśka pozwoliła czyli:
  • podziwianiem pięknego widoku z dziedzińca zamkowego na Jezioro Leśniańskie

  • zwiedzaniem sali tortur (nie było to łatwe ale jakoś poradziliśmy)



  • podziwianiem budowli z zewnątrz


W końcu wdrapaliśmy się po stromych schodach do zamkowej kawiarenki (w tym samym skrzydle znajduje się również część hotelowa zamku), gdzie zregenerowaliśmy nasze siły (gorzej było z zejściem, ale również jakoś sobie poradziliśmy).
W drodze powrotnej z naszej wycieczki po Dolnym Śląsku zawitaliśmy do zamku Książ. Niestety pora była dość późna, nie mogliśmy więc podziwiać tutejszych ogrodów, za to moja koleżanka Reni, która także prowadzi bloga, niemalże w tym samym czasie była również w zamku Książ i zarówno fragmenty ogrodów jak i komnat uwieczniła na zdjęciach.  Polecam http://dotyknatury.blogspot.ie/2013/07/trzydniowy-maraton-wycieczkowy.html
Najstarsza część zamku Książ została zbudowana w XIII wieku. Zamek był rozbudowywany i przebudowywany przez kolejnych właścicieli (pewnie nie miał kustosza ha ha ha). 

 Nauczeni doświadczeniem z zamku Czocha jechaliśmy licząc raczej na obejrzenie Książa z zewnątrz a tu...niespodzianka. Choć niewątpliwie zamek również "ma kustosza", na zewnątrz są podjazdy dla wózków, a wewnątrz zainstalowano windę. Można też wybrać opcję i zwiedzać z grupą i przewodnikiem lub zwiedzać indywidualnie własnym tempem. Oczywiście wybraliśmy drugą opcję. 
Zostaliśmy wwiezieni na pierwsze piętro zamku, po obejrzeniu zgłosiliśmy się do wskazanego wcześniej pracownika i wwieziono nas na drugie piętro. Bardzo mili pracownicy obsługi udzielili nam kilku informacji o zamku, pokazali komnaty, po czym zostaliśmy zwiezieni do wyjścia. Pełny profesjonalizm. Na prawdę byliśmy zaskoczeni. Czyli jednak można...Trzeba tylko chcieć.
Zamek piękny z ciekawą historią rodziny Hochbergów i legendą pięknej i dobrej księżnej Daisy. Wnętrza zachwycają.
Przepiękna w rzeczywistości tapeta wypadła blado w obiektywie mego aparatu.

Uwielbiam anioły
Słynne perły księżnej Daisy
Bogato zdobiony marmurowy kominek


Rodzina Hochbergów
Tablica poświęcona księżnej Daisy

Jadalnia i ulubiony instrument Maleństwa :-)
Zamek Książ opuszczaliśmy jako jedni z ostatnich odwiedzających.
W ostatniej chwili przed zamknięciem zakupiłam w sklepie książkę- życiorys księżnej Daisy. Tymczasem leży sobie na półce i czeka na odpowiedni moment.
I tak kończy się nasza tegoroczna przygoda z Dolnym Śląskiem. Oczywiście to tylko nieliczne godne uwagi miejsca tego regionu. Mam nadzieję, że uda nam się w przyszłości zobaczyć więcej, wszakże Misiek jest rodowitym "dolnoślązakiem" i rok rocznie odwiedzamy jego rodzinne strony. A można by jeszcze zawitać w Tarnowskich Górach i przepłynąć trasę w podziemnych sztolniach, poznać Wrocław i zobaczyć Panoramę Racławicką, odwiedzić ponownie Góry Stołowe i tym razem z Maleństwem zdobyć Szczeliniec, podążyć w głębiny Jaskini Niedźwiedziej, zakupić naczynia z Bolesławca (uwielbiam tę ceramikę- niestety tania nie jest),
można by też zahaczyć o Skalne Miasto Teplickie w Czechach...Jest jeszcze tyle miejsc...Wszystko przed nami.
Więc do zobaczenia ;-)

Pozdrawiam

piątek, 27 września 2013

Dolny Śląsk- nie do opowiedzenia a do zobaczenia? cz. II

Pomimo skandaliczych warunków w jakich nam przyszło mieszkać, w Karpaczu bawiliśmy się przednio. Dużo zwiedzaliśmy, a wieczorkiem w naszych "hotelowych apartamentach", aby podgrzać atmosferę (temperatura w pokojach w środku upalnego lipca, nie wiedzieć czemu, nie przekraczała 15 st. C, w związku z czym spaliśmy pod dwoma kołdrami, aby se czegoś nie odmrozić ;-)), raczyliśmy się herbatką z prądem, która działała równie rozgrzewająco co rozweselająco.
Mogłabym zamieścić tutaj zdjęcia grzyba ściennego z naszego "apartamentu"; popękanych rur; gołych kabli zwisających smętnie z sufitu, bez żadnego zabezpieczenia a imitujących oświetlenie; spróchniałej podłogi przykrytej dywanikiem z lat 50- tych; wybitych okien  tudzież wyposażenia pokoju pamiętającego wczesne lata powojenne. Mogłabym ale nie chcę takimi widokami zaśmiecać mojego bloga. Uwierzcie na słowo plizzz...i nie idźcie tą drogą tzn. omijajcie hotel Chrobry szerokim łukiem.
Podsumowując- na kłopoty, rozterki, niezadowolenie oraz niską temperaturę- najlepsza herbatka z prądem ;-).
A że nie samą herbatką człowiek żyje, pozwoliliśmy sobie odwiedzić pobliską mekkę polskiej komedii- Lubomierz. Miejscowość reklamowana w przewodniku, a słynąca z tego, że nakręcono w niej trylogię rodu Karguli i Pawlaków. Obecnie odbywa się w niej corocznie Ogólnopolski Festiwal Filmów Komediowych. Nie wątpię, że podczas tej imprezy miasto ożywa i z pewnością fajnie jest i komediowo wręcz...ale odwiedzając miasteczko ot tak sobie w środku tygodnia (zwykłego a nie festiwalowego) coż...tam normalnie nic nie ma, a czas zatrzymał się w latach 70- tych.
Cicha mieścina, do której wiedzie wąska dziurawa droga. W centrum kościółek kilka sklepów, knajpka, pizzeria i oczywiście muzeum Kargula i Pawlaka.
Jako opiekun osoby, mającej problemy z poruszaniem się, pragnę zauważyć, że mimo, iż przed wejściem widnieje znak, który- przypuszczam- oznacza, że obiekt jest przyjazny osobom niepełnosprawnym, niestety nie jest wyposażony w żadne udogodnienia dla niepełnosprawnych. Do drzwi  muzeum prowadzi strome podejście z nierównych kamieni (tzw. kocie łby). Muzeum znajduje się w starej kamienicy i składa się z dwóch małych izb, oddzielonych wysokim progiem. W muzeum nie ma toalety (że nie wspomnę o toalecie dla niepełnosprawnych), a najbliższa to szalet publiczny oddalony o 200m (co najmniej, osobiście nie byłam ale wiem ze słyszenia).
W muzeum eksponaty wprost z filmu: granat ze świątecznego ubrania, ziemia z Krużewników, rower, który Wicia zamienił na kota (a kot z miasta Łodzi pochodzi ;-)))) itp. Podobno autentyczne, oryginalne filmowe rekwizyty (?).

W drugiej izbie, stylizowanej na dawne kino objazdowe, wyświetlane są fragmenty filmów o Kargulach i Pawlakach.
Przed budynkiem znajduje się miejsce upamiętniające szacownych gości, którzy odwiedzili Lubomierz- wśród nich znani aktorzy, reżyserzy i osobistości filmu.

Pomysł fajny, choć grawerowane na czarnym marmurze nazwiska sprawiają nieco przygnębiające wrażenie. Kojarzą się trochę z katakumbami, czy tylko ja odnoszę takie wrażenie?
Lubomierz dla wielbicieli "Samych swoich" to z pewnością miejsce kultowe, a jako, że ja również żyć nie mogę jeśli Karguli i Pawlaków trzy razy do roku nie obejrzę- nie żałuję, że Lubomierz odwiedziłam ;-).
Ale patrząc obiektywnie (jak Zenek Adamiec mawiał) miejsce to nie jest tak atrakcyjne (delikatnie ujmując) jak głoszą przewodniki. Byłam w okolicy, więc odwiedziłam. Ale gdybym nie była w okolicy- nie wybrałabym się specjalnie do Lubomierza.
Polecam za to Western City w miejscowości Ścięgny tuż koło Karpacza. Świetna zabawa zarówno dla dzieci jak i dorosłych. Miasteczko jak z Dzikiego Zachodu...
...a w nim takie atrakcje jak: jazda konna,
ujeżdżanie byka,
jazda prawdziwą Strzałą Dzikiego Zachodu- czyli ciuchcia dla najmłodszych ;-).
Można też zamknąć własne dziecko w areszcie i mieć święty spokój ;-)

Można też postrzelać z łuku, rzucać nożem do celu, wspiąć się na łysy pal (nie wiem czy to się komuś udało), obejrzeć pokaz rodeo (my przyjechaliśmy trochę za późno więc niestety nie widzieliśmy), można zjeść w saloonie i zdobyć gwiazdę szeryfa.
Można też obejrzeć inscenizację napadu na bank...



...i  ubawić się po pachy. Inscenizacja i narracja na prawdę super choć... raczej nie dla dzieci. Nie żeby były tam jakieś wulgaryzmy...broń Boże. Powiedziałabym, że raczej...wiele dwuznaczności ;-).
Jeśli ktoś spędza czas z dziećmi w okolicach musi koniecznie odwiedzić to miejsce. Moje dziecię było przeszczęśliwe :-). Gorąco polecam!

Pozdrawiam i do zobaczenia niebawem :-*