Translate

wtorek, 28 października 2014

Dzieje się...

I nastała jesień smutna, szara, ciemna i wietrzno-deszczowa :-(

Przykro patrzeć przez okno...a wyjść na zewnątrz jeszcze bardziej przykro...Cóż taka kolej rzeczy. W końcu już za niespełna tydzień będziemy mieć listopad.

Czas pędzi jak szalony. Jeszcze niedawno rozpoczął się rok szkolny, a tu już trwają przygotowania do Halloween.
Powiem więcej- równolegle z akcesoriami halloweenowymi w sklepach pojawiły się również dekoracje bożonarodzeniowe... :-/ Czyżby Święta tuż tuż??? Sądzę, że to przesada...Jeszcze trochę, a od lipca zaczniemy przygotowywać się do Świąt Bożego Narodzenia- wszak to już bliżej niż dalej... :-/

W szkole Maleństwo namiastkę Halloween już celebrowało w ubiegły czwartek. Były przebrania i Halloween Party :-)  W tym roku Maleństwo wystąpiło (i jeszcze wystąpi 31 października) w stroju Pani Wampirzycy.
 
Wcześniejsze obchody Halloween w szkole są spowodowane tygodniowymi feriami, które właśnie trwają. Hurra!!!!! :-))) Jak ja uwielbiam to błogie lenistwo... ;-)

Taka pogoda sprzyja spędzaniu czasu w domowych pieleszach, z kubkiem herbaty, dobrą książką, albo... z szydełkiem w ręku.

Spod mojego szydełka wyszły właśnie dwie czapki, szalik i chustka, którą rozpoczęłam już jakiś czas temu, a w końcu teraz miałam okazję ukończyć.


Niebieski komplet- czapka + chusta- zrobiłam dla siebie (taki jest zamysł, choć kiedy patrzę na Maleństwo myślę, że ładnie jej w tym kolorze).


Czapka i szalik w paseczki powstały z myślą o Maleństwie. Nawet się jej podobają :-) choć nie popadam w samozachwyt nad mym niezwykłym talentem dziewiarskim, ponieważ dziecko moje należy do tych niezwykłych stworzeń, którym się niewiele rzeczy nie podoba ;-)

Pomysł na czapkę zaczerpnęłam z bloga All About Ami- link do strony tutaj klik.

A co u naszych pupilków??? Cóż...zdarza im się chwila słabości- czytaj zgody ;-)- i potrafią nawet spać przytulone jak aniołki.

Niestety to rzadki widok i chwilowa miłość tylko. Rzekłabym, że mała Kiki jest prowokatorką wszelkich kłótni i bijatyk. No taki mały zbój z niej...;-) Zaczaja się na Lulkę i atakuje ją w najmniej spodziewanym momencie. Rzuca się jej na grzbiet, a później piszczy, kiedy Lulka odpiera atak- rzecz jasna delikatna w swym odwecie nie jest.
W wolnej chwili zbudowałam im drapak z siedziskami (w wolnej chwili... ;-)- cały dzień spędziłam na tworzeniu kociej instalacji) . Niebawem mamy zamiar wymienić naszą kanapę i szkoda byłoby, żeby nowa została zniszczona ostrymi pazurkami naszych pupilków. Drapako-siedzisko przypomina nieco swą formą  nośnik do treblinek ;-))) i wygląda tak...

Na zachętę użyłam również catnipa czyli tzw. kocimiętki w spray'u. Mam nadzieję, że nasze koty na tyle polubią drapak, że ze spokojnym sumieniem będziemy mogli kupić nową kanapę do living room'u.
Niewiniątko we własnej osobie ;-)
Pozdrawiam i życzę dobrej nocy. A ja tymczasem zasiadam z herbatką przed TV- dziś  "07 zgłoś się" ;-)

czwartek, 16 października 2014

Aaa..kotki dwa!!!

Stało się...Mamy kotki dwa. Wahaliśmy się dość długo zanim podjęliśmy decyzję...Co ja mówię...wahaliśmy się...To ja się wahałam. Maleństwo aż piszczało na samą myśl o drugim kotku, a Misiek jej wtórował. No tacy już oni są- jabłko od jabłoni daleko nie upada- jak to mówią ;-)

Najpierw Maleństwo zostało poddane próbie ognia i wody ;-) przez miesiąc miała zajmować się Lulką to znaczy karmić ją, bawić się z nią i zmieniać żwirek w kuwecie. Starała si jak mogła...dumna z Maleństwa jestem. Za to Misiek...normalnie jak dziecko, co kilka dni mi mówił o tym żebyśmy wzięli kotka już... teraz...bo znalazł jakąś super okazję na portalu ogłoszeniowym.

O dziwo byłam konsekwentna i mimo pokus Miśka, przetrwałam miesiąc i nie uległam. W końcu widząc starania Maleństwa zdecydowałam, że warto spróbować, bo po pierwsze Maleństwo będzie szczęśliwe, a po drugie Lula, ktora czasami się nudzi będzie miała towarzystwo.

Oczami wyobraźni już widziałam jak w Lulce budzi się instynkt macierzyński, jak tuli maleńkie kociątko w swoich łapkach i jaka przyjaźń wielka kwitnie między nowym koteczkiem, a naszą pupilką.
Na ty zdjęciu nasza Lula wygląda jak demon, a to tylko światło flesz odbiło się w jej bursztynowych oczach ;-)
 I na wyobraźni się skończyło... Lulkę nowy domownik zwyczajnie irytuje, ale też...bez nowego domownika żyć nie może. Kiedy tylko mała, którą Kiki nazwaliśmy, zniknie jej z oczu zaraz zaczyna jej szukać, kiedy mała śpi przychodzi, żeby ją obwąchać- czasem też skubnąć za ucho.
A to mała zadziora Kiki
A Kiki mimo, że tak słodko wygląda też niezłą zadziorą jest. Nie da przejść spokojnie Lulce. Podgryza jej ogon albo łapkę, symuluje walkę...No bawić się chce po prostu...Lulka udaje, że nie chce się bawić (choć widzę, że czasami odzywa się w niej młode zabawowe kocię) i uderza małą łapką w głowę. Czasami zaś ich zabawy... nie wiem co o nich myśleć...jakoś groźnie wyglądają. Czytałam jednak, żeby dać im czas i nie ingerować w razie kłótni- oczywiście o ile nie leje się krew.
W związku z tym, że mała nie piszczy rozumiem, że Lula krzywdy jej nie robi.
Mam nadzieję, że to okres przejściowy i wkrótce się polubią, choć  mądrzy znawcy natury kociej twierdzą, że na dwoje babka wróżyła i w przyszłości mogą się jedynie tolerować...

Czas pokaże...

Mała jest przezabawna i skora do szaleństw. Naprawdę potrafi rozbawić, kiedy ma się podły humor.

Maleństwo uwielbia oba koty i dba o nie, bawi się z nimi, karmi i... sprząta kuwetę.
Czy nasza decyzja była właściwa? Na razie myślę, że tak...a jak będzie naprawdę przekonamy się niebawem.

Aaaa...kotki dwa.

Dobranoc ;-)

Przegląd domowy

Rozpisałam się w temacie naszych wędrówek, podróży, przygód... a przecież my wcale nie żyjemy na walizkach- choć pewnie tak to wygląda.
Nasze życie toczy się w domu przede wszystkim...To tutaj spędzamy najwięcej czasu. Powiem więcej- jestem z natury domatorką i to nasze mieszkanie jest moim azylem i miejscem gdzie czas spędzam najchętniej.

Lubię nasze niewielkie mieszkanko na pierwszym piętrze. Oczywiście nie jest doskonałe. Zawsze marzyłam na przykład o dużej kuchnie...a mamy małą i ciemną. Chciałam mieć dwie łazienki, a mamy tylko jedną (choć z drugiej strony zawsze to mniej sprzątania na głowie ;-) Chciałam mieć dodatkową sypialnię dla gości, a mamy dwie sypialnie tylko.
Fajnie byłoby mieć parterowy domek za miastem, ale cieszę się naszym Two Bedroom Apartment (och... och... jak to brzmi) czyli tak zwanym M-3 ;-). Co do domku to z drugiej strony taki domek z ogródkiem wymagałby dużego nakładu pracy, i ten nakład pracy musiałabym niestety włożyć ja sama... Tak więc cieszę się, że nie muszę kosić trawników, zamiatać deptaków, podlewać, plewić itp.

Kocham nasze M-3: moje stanowisko internetowe na kanapie (którą swoją drogą planujemy wymienić niebawem), nasze niezwykle wygodne i obszerne łóżko w sypialni, na którym w weekendy śpimy w towarzystwie Maleństwa oraz naszej zwierzyny domowej ;-). Lubię moją mikroskopijną kuchnię, w ktorej pichcę obiadki, piekę z Maleństwem ciasteczka czy eksperymentuję z nowymi przepisami.  No i w końcu... nie mogę się nacieszyć z naszą nową łazienką.
W zeszłym roku wystąpiliśmy o grant na adaptację łazienki dla osoby niepełnosprawnej (Housing Adaptation Grant for People with a Disability).
Szkoda, że nie zrobiłam zdjęcia z łazienki przed adaptacją. W łazience była niewielka wanna i to  właśnie ona stanowiła i dla Miśka i dla mnie nie lada wyzwanie.
Skłamałabym gdybym powiedziała, że codziennie walczyliśmy z wejściem i wyjściem z wanny. Co to to nie... Pan Parkinson jest przebiegły i nieprzewidywalny. Nigdy nie wiesz co przyniesie dzień. Raz jest dobrze, innym razem średnio, a niekiedy zupełnie do kitu. Najgorsze są oczywiście dni do kitu... W takich dniach Misiek czuje się fatalnie już w momencie kiedy rano otwiera oczy... potem ma skórcze, potem ma ogromną sztywność, a potem dyskinezy bo chcąć zwalczyć sztywność przedawkował leki...itd. Nie raz zdarzyło się, że w takim dniu do kitu Misiek poprostu potrafił utknąć w wannie. Ja nie miałam siły go wyciągnąć, a on nie dawał rady sam wstać. Co w takim przypadku?... Podawałam dodatkową porcję leków i czekaliśmy, czasami kilka, a czasami kilkadziesiąt minut. Potem pomagałam Miśkowi opuścić wannę i jakoś w bólach i pocie czoła pokonywaliśmy nasze problemy łazienkowe- taki Miśkowy tor przeszkód, a moja siłownia ;-).

Dlatego właśnie zdecydowaliśmy się na aplikowanie o grant. Chodziło nam głownie o wymianę wanny na prysznic.

Tak więc w czerwcu zeszłego roku udaliśmy się osobiście do urzędu, z pełną dokumentacją pod pachą, a tu... zonk...cała pula na granty A.D. 2013 została już rozparcelowana :-(
Jednakże Pan Urzędnik Miły Bardzo ;-) pocieszył nas, że nie powinniśmy się martwić tylko zostawić naszą aplikację do przyszłego roku (gdy będzie nowy budżet) i w styczniu skontaktować się z biurem w celu przypomnienia o sobie.  I tak też uczyniliśmy... I od stycznia coś się w naszej sprawie dziać zaczęło :-)

Przede wszystkim potrzebowaliśmy pomocy naszej Occupational Therapist (to taka osoba, ktora pomaga  niepełnosprawnym między innymi w przystosowaniu mieszkania do ich potrzeb, załatwianiu sprzętu rehabilitacyjnego itp.). To ona zasugerowała zmiany w naszej łazience.
Łazienka po adaptacji musi spełniać pewne standarty. Na przykład brodzik do prysznica musi mieć odpowiedni wymiar (większy niż standartowy rzecz jasna), musi być płaski i mieć podjazd, tak aby osoba na wózku mogła bez problemu do niego wjechać. Toaleta musi być wyższa. Zlew musi być zamontowany tak, aby można było jak najbliżej podjechać do niego na wózku (czyli bez tzw. nogi). Kafle na podłodze muszą być antypoślizgowe itp.
Misiek wózka nie używa i mam nadzieję, że nie będzie go nigdy używał, ale trzeba brać pod uwagę każdą ewentualność. Cóż...jak już wspomniałam Pan Parkinson jest przebiegły i nieprzewidywalny :-/

Aby wniosek był rozpatrzony pozytywnie należało dostarczyć szacunkową wycenę robót oraz materiału, wykonaną przez dwie firmy remontowe. Wybraliśmy je z listy, którą zaoferowała nam nasza OT.
I w końcu w czerwcu dostaliśmy odpowiedź pozytywną.

Prace remontowe zdecydowanie chcieliśmy rozpocząć po wakacjach i tak też się stało.
W połowie września ekipa remontowo-budowlana wkroczyła w nasze progi :-) Prace nie trwały długo- bo raptem tydzień- ale przy posiadaniu jednej łazienki kłopot był- nie da się ukryć ;-). Na szczęście na noc montowano nam toaletę ;-)
Ekipa pracowała pełną parą od 8:00 do 19:00 i naprawdę wykonali solidną robotę.

Wiele niepochlebnych opinii słyszałam o pracy irlandzkich fachowców...z regóły wypowiadali je oczywiście...polscy fachowcy. I tu muszę uczciwie powiedzieć- nie mam żadnych zarzutów co do pracy jaką wykonała nasza irlandzka ekipa. Ponadto byli mili, wykonali kilka napraw domowych bez dodatkowych opłat, sprzątali po sobie i polecali się na przyszłość (z pewnością skorzystamy). Tak pochlebnej recenzji niestety nie mogę wystawić...przechwalających się swoimi umiejętnościami  polskim fachowcom...Powięm więcej o polskich fachowcach na irlandzkiej ziemi mogłabym napisać nie jeden, ale kilka postów...;-)

I tak mamy naszą łazienkę...wygodną, ładną i bezpieczną :-)
Wersja z podjazdem (nie jest przytwierdzony na stałe więc możemy go zdejmować lub zakładać) oraz rozłożoną poręczą.

Składane krzesełko pod prysznicem.
Taka sobie półeczka.
I raz jeszcze rzut oka z perspektywy na naszą nową łazienkę ;-)
Mam nadzieję, że już niebawem moje fotki blogowe będą ładniejsze i lepszej jakości ponieważ... wylicytowałam na e-bayu nowy aparat. Może nie jest to ostatnia nowinka techniczna, ale i tak się cieszę. Tymczasem czekam na ładowarkę, którą musiałam zamówić osobno.  Na razie aparat tylko cieszy oczy, a będę go mogła uruchomić dopiero po naładowaniu baterii niestety. Wyglądem przypomina nieco dawne aparaty analogowe. Zorki mojego taty był bardzo podobny do mojego Olympusa.


Dziś zakupiliśmy bilety na koncert zespołu Clannad. Strasznie się cieszę, że będę mogła ich usłyszeć i zobaczyć :-))) Nie wiem czy pamiętacie motym przewodni z serialu "Robin Hood" z Michaelem Pread w roli tytułowej (wszystkie dziewczyny się w nim kochały). Film był emitowany w latach 80-tych.
Pamiętacie???
Wykonawcą jest właśnie Clannad. Zespół wykonuje muzykę celtycką (Wikipedia mówi, zaś że to muzyka z pogranicza folku, new age, rocka, popu i muzyki mistycznej). Kiedyś jego szeregi zasilała również Enya.
Koncert odbędzie się 2 listopada i wybieramy się całą naszą trójcą.

I ostatni news postu domowego- mamy nowego członka naszej rodziny... A jest nim... kociątko- śliczna  szylkretka.



Czyż nie wygląda jak aniołek??? Pozory mogą jednak mylić ;-)... ale to już temat na kolejny post.

Pozdrawiam.


niedziela, 5 października 2014

Góry nasze góry...czyli wyprawa w Góry Wicklow

Dziś po cudnej jesiennej pogodzie pozostało już tylko wspomnienie...:-(

Od kilku dni  na przemian wieje albo leje lub też wieje i leje jednocześnie. Tym bardziej cieszy fakt, że wykorzystaliśmy każdy promyk słońca, każdy pogodny dzień  tej jesieni.

W zeszłym tygodniu poszliśmy za ciosem- jako, że Misiek poradził sobie w dolinach Gór Mourne (a teren wcale łatwy nie był szczególnie w Tullymore Forest Park)- i zdecydowaliśmy się zorganizować "wyprawę" w nasze rodzime Góry Wicklow :-)

Wybraliśmy Devil's Glen Forest i około pięciokilometrową trasę Waterfall Walk.
Co prawda nie jest to Wicklow Way ;-) (Wicklow Way to 130  kilometrowy szlak wiodący przez Góry Wicklow. Dla wytrawnych piechurów to jakieś 5-6 dni wędrówki), ale...trasa na miarę naszych możliwości- taki niedzielny rodzinny spacer ;-).

Devil's Glen Forest odkryliśmy już w zeszłym roku przy okazji wyprawy z Maleństwem do Clara Lara (post o wyprawie do Clara Lara możecie znaleźć tutaj klik). Wracając zatrzymaliśmy się na leśnym parkingu i chwilę spacerowaliśmy po okolicy, jednakże nie jechaliśmy w głąb lasu, gdyż przybyliśmy tuż przed zamknięciem bramy- około 5 p.m. Obiecaliśmy sobie jednak, że jeszcze tu wrócimy...i właśnie wróciliśmy.

Rano przygotowałam wałówkę, zapakowałam plecak oraz całą rodzinę do samochodu (z wyjątkiem kota rzecz jasna ;-) i w drogę...

Przejazd z północnego Dublina w Góry Wicklow zajmuje raptem 30 minut. Jechaliśmy oczywiście autostradą M-50, potem kawałek wiejskimi drogami i na koniec leśną drogą- tą którą spacerowaliśmy w zeszłym roku.

Na leśnym parkingu było zaledwie kilka samochodów. Poza tym cisza, śpiew ptaków i zieleń drzew... zaiste miejsce wyciszające, relaksujące czyli... to co tygrysy lubią najbardziej.
Czerwony szlak Waterfall Walk
Stare drzewa i....
...dzika przyroda.
Szlak wiedzie leśną ścieżką. Gęsty drzewostan powoduje lekki półmrok. Czuliśmy się niemalże jak w dżungli :-). 
Podążyliśmy za szmerem wody i w ten sposób zupełnie nieświadomie wybraliśmy alternatywę trasy doliną wzdłuż strumienia.



Musieliśmy zejść krętą ścieżką w dół. Trochę to męczące- szczególnie dla Miśka. Dlatego zatrzymaliśmy się na chwilę odpoczynku nad strumieniem.

Po drodze można spotkać modernistyczne rzeźby z drewna pozostawione w lesie w ramach projektu Sculpture in Woodland.
Rzeźba pt. "Chrysalis"
Rzeźba pt. "Wound"
Nie znam się na sztuce w związku z tym nie będę wypowiadać się na temat napotkanych rzeźb... No może za wyjątkiem"Panoramy", która jako jedyna była dla mnie zrozumiała ;-)
Rzeźba pt. "Panorama"
Po drodze minęliśmy wielu nidzielnych spacerowiczów: rodziny z dziećmi, właściciele z psami, prawdziwi górscy piechurzy (tacy odziani w specjalistyczne buty i z odpowiednim ekwipunkiem w plecaku), grupka w wieku emerytalnym i... wszyscy nas mijali  ;-), a my swoim własnym tempem podążaliśmy do przodu. Nie ważna w tym momencie jest szybkość, ale to że Misiek potrafi, że daje radę...że jesteśmy razem gdzieś w środku Gór Wicklow...
Czy wszystkie Maleństwa chodzą własnymi drogami??? ;-)
Odpoczynek na przydrożnym kamieniu z sentencją: "Look at the dog here. At home she looks old".
Czy to morze w oddali??? Taaaak!
Po drodze napotykaliśmy kamienne plakietki z sentencjami przytwierdzone do skał. Próbowałam znaleźć jakieś informacje na ten temat- niestety informacji takowach brak, więc w zasadzie nie wiem, skąd się takie a nie inne sentencje wzięły i dlaczego tam są :-/ Ma ktoś może jakiś pomysł???
"They say no one has ever drowned here".
"I can see a seahose in the pool"& "In the  distance are the bears ans wolves"
"When we find the ring I'll propose"
"I am running in the dark. All around the eyes of animals glittering"
Po niemalże dwugodzinnym marszu dotarliśmy do celu naszej wędrówki- wodospadu. Widok wodospadu wart był naszego trudu :-)
Maleństwo się relaksuje :-)

Być może na zdjęciu wodospad nie wygląda zbyt okazale, ale uwierzcie, że widok jest na prawdę piękny...

Drogę powrotną pokonaliśmy nieco szybciej. Wracaliśmy inną trasą- równie malowiczą, jednakże nieco trudniejszą- z podejściami. Na parkingu byliśmy 15 minut przed zamknięciem bramy wjazdowej do Devil's Glen...Ufff...na szczęście zdążyliśmy :-)

W Góry Wicklow powracamy dość często, więc pewnie nie jeden jeszcze post będzie opisywał ich uroki...

Tymczasem to tyle...

Pozdrawiam i życzę przyjemnego niedzielnego wieczoru...a jutro znów poniedziałek niestety ;-)


czwartek, 2 października 2014

Góry Mourne i okolice.

W tym roku irlandzka jesień nas wprost rozpieszcza ;-) Pada...tylko czasami do tego jest dużo słonecznych dni, niemalże bezwietrznie, a temperatura bliska 20 stopni...No żyć nie nie umierać :-)
Taka pogoda sprzyja spacerom i weekendowym wypadom na łono natury :-) 

Pamiętacie, parę miesięcy temu pisałam o pewnym artyście (a Percy French mu było), który siedząc na ławce w miejscowości Skerries, spoglądał na Góry Mourne, które majaczyły w oddali ześlizgując się wprost do morza i tak go natchnęło, że stworzył pieśń na cześć owych gór- "Were the Mountains of Mourne sweep down to the sea" (gdyby ktoś chciał powrócić do wątku zapraszam tutaj klik) .

Jako, że nam ze Skerries- z powodu niesprzyjających warunków atmosferycznych- Gór Mourne ujrzeć się nie udało, postanowiliśmy zobaczyć je z bliska i udaliśmy się pewnej słonecznej wrześniowej soboty do Irlandii Północnej- bo Góry Mourne leża już poza granicami Republik of Ireland.

Marzeniem moim byłoby powędrowanie w kierunku szczytów Gór Mourne i z pewnością niebawem tego dokonamy wspólnie z Maleństwem... a może i z Miśkiem- któż to wie. Tymczasem jednak pozostało nam oglądanie górskich krajobrazów z perspektywy dolinek... I tak piknie ;-)

Zanim jednak dotarliśmy do celu naszej podróży, postanowiliśmy zajrzeć do Green Castle- trzynastowiecznego zamku, który na skalistym wzniesieniu przy Carlingford Lough (w rzeczy samej Carlingford Lough nie jest jeziorem jak sugeruje nazwa, a fiordem) wzniósł prawdopodobnie  Hugh de Lacy- Pierwszy Hrabia Ulsteru.
Zamek prawdopodobnie był fortem chroniącym południowe granice oraz wybrzeże Ulsteru i w związku  z tym był narażony na liczne ataki ze strony nieprzyjaciół oraz zniszczenia (podobno w roku 1260 został zrównany z ziemią). W XV i XVI wieku zamek zmodernizowano i rozbudowano.




 Ruiny zamku są dobrze zabezpieczone i udostępnione dla zwiedzających bezpłatnie. Można zajrzeć do wież, przespacerować się po krużgankach. Dla Maleństwa było to miłe doświadczenie, choć wcześniej nie była zbyt rozentuzjazmowana myślą o zwiedzaniu takiej "rozwalonej"- jak to nazwała- budowli :-)
Stęskniony Misiek już nas nawołuje...;-)
...I jeszcze ostatni rzut oka na piękne krajobrazy...Widok z zamku- Carlingford Lough i Góry Mourne.
Kolejnym etapem naszej weekendowej wycieczki (oczywiście plan wycieczki opracował niejaki Misiek ;-) było odwiedzenie Silent Valley (Cicha Dolina) położonej w Górach Mourne. Miejsce przepiękne... widoki- zapierające oddech... Przy słonecznej pogodzie pobyt w dolinie i spacer leśnymi ścieżkami w otoczeniu gór to sama przyjemność.


Widok na góry z tamy.
Góry Mourne nie są zbyt wysokie. Najwyższy szczyt to Slieve Donard, którego wysokość wynosi raptem 848 m n.p.m. (bliżej więc Górom Mourne do polskich Gór Świętokrzyskich, niż do Tatr). Jednakże wyłaniając się wprost z morza wydaja się znacznie wyższe i potężniejsze.
Przez szczyt Slieve Donard przechodzi mur Mourne- wzniesiony w latach 1904-1922, po to aby rozdzielić rozlewiska dwóch zbiorników wodnych w Silent Valley.

W dolinie można wybrać się na spacer jedną z wielu tras: począwszy od 10 kilometrowej Ben Crom Dam Walk (szlak czerwony), a skończywszy na 1,5 kilometrowej Reservoir Trail (szlak pomarańczowy).

Mapka ze szlakami w Cichej Dolinie.
My wybraliśmy 2,8 kilometrowy Heritage Trail (żółty szlak) i był to doskonały wybór na rodzinny spacer.
Po drodze posilaliśmy się pysznymi, słodkimi, nagrzanymi przez słońce jeżynami, które Maleństwo znosiło dla nas garściami. Mniam...

Pyszne słodkie jeżyny...
Wrzosy...uwielbiam...
Po drodze...

Sally Lough...
...i kwitnące nenufary na Sally Lough...
...oraz radosny Misiek nad Sally Lough ;-)
A że pora obiadowa właśnie nadeszła sięgneliśmy do naszego koszyka (czytaj torby z Ikei ;-) i rozpoczęliśmy piknikowanie...
 ...Niektórzy z nas byli tak zmęczeni, że wylegiwali się na trawie zamiast grać w piłkę ;-)
Żal nam było opuszczać Cichą Dolinę... Ale czekały na nas jeszcze inne miejsca, które chcieliśmy poznać.
Ostatnie spojrzenie przez szybę samochodu...
...i w drogę. Kierunek- Newcastle.

Newcastle to niewielkie miasteczko położone u stóp gór Mourne, od XIX wieku znane jako nadmorski kurort.  Atrakcją miasteczka jest promenada ciągnąca się wzdłuż piaszczystej plaży.

Spacer wzdłuż promenady w Newcastle.
Newcastle położone jest u stóp Gór Mourne.
W miasteczku spożyliśmy lody, spacerowaliśmy również słynną promenadą. Było trochę tłoczno zapewne z powody weekendu i niebywałej jak na tę porę roku pogody. Co odważniejsi i zahartowani (wśród nich również małe dzieci) zażywali kąpieli morskiej. Brrrr...

Ostatnim punktem naszej wycieczki był Tollymore Forest Park. Miejsce piękne, magiczne, trochę dzikie...z szumem górskiej rzeki, uroczymi mosteczkami, wąskimi leśnymi ścieżkami...
Tollymore Forest  został otwarty w 1955 i był pierwszym Leśnym Parkiem w Irlandii.
I tu powinnam zapodać kilka fotografii ale...bateria mi padła :-( Posiłkowałam się aparatem z telefonu Miśka, ale jakość zdjęć baaaaardzo słaba niestety...:-(



Cóż...Musicie uwierzyć mi na słowo. Miejsce jest cudne. Polecam przede wszystkim miłośnikom pieszych wycieczek i obcowania z przyrodą. Sami mamy zamiar wrócić tu późną wiosną z namiotem i jedną lub dwie noce spędzić na polu namiotowym usytuowanym na terenie parku. Myślę, że będzie to niezwykłe doświadczenie przede wszystkim dla Maleństwa,  dla nas zaś ucieczka od zgiełku i codzienności :-)

I jeszcze słów kilka o Miśku. Cóż... nie myślałam, że jeszcze kiedykolwiek pójdę na długi spacer z Miśkiem za rękę...A stało się...Tego dnia w Górach Mourne pokonaliśmy wspólnie około 10 kilometrów... bez wspomagania- chodzików, rolatorów czy kijków :-)... tylko ja i Misiek... no i Maleństwo rzecz jasna...

Jesteśmy pełni nadziei, że może być lepiej :-)

Pozdrawiam gorąco :-)

Ps. Jeśli zdecydujecie się odwiedzić opisane przeze mnie miejsca miejcie kilka funtów w kieszeni- za wstęp do Silent Valley i Tollymore Forest Park trzeba zapłacić 4,50.