Translate

wtorek, 17 grudnia 2013

Na deprechę najlepsza...praca?

Deprecha nie chce minąć. Wszystko jest jakieś takie...dołujące i bez większego sensu. Zbliżające się święta nie cieszą jak to bywało zwykle- jakoś brak atmosfery czy coś. No dół totalny jak na Żuławach Wiślanych albo głębiej nawet.
Kondycja Miśka cały czas niepewna... Zmęczona jestem tą sytuacją (wiem, wiem powtarzam się). Zresztą z Miśka też niezły gagatek jest i czasami sam w sobie (bez dodatku Parkinsona) potrafi dać się we znaki. No a co do kondycji to kilka tygodni temu byliśmy u naszej DBS pielęgniarki C. - swoją drogą rzadko spotykanej wredoty (w ciąży jest więc tymczasem kłądę to na karb jej- być może- nienajlepszego samopoczucia, aczkolwiek wiem, że i bez ciąży wredna jest i tyle). C. w towarzystwie Małego Doktorka przeprowadzili z Miśkiem wywiad, zmienili nieco dawkowanie leków (C. przy doktorku zachowuje się prawie jak anioł- takie pozory stwarza) i na koniec również ustawienie stymulatorów, które miało spowodować zmniejszenie dystonii w stopie.
Ustawienie stymulatorów odbywa się w trzech wymiarach. Nasz pilot ma możliwość zmiany jedynie natężenia elektrycznego impulsów. Cała reszta parametrów może być zmieniona tylko przez specjalistę- w tym przypadku C.- za pomocą małego komputerka. No i zmieniła coś tam- zdaje się, że wydłużyła impuls. Oczywiście intencje były jak najlepsze ale... Misiek wrócił do domu w kondycji takiej... jak miesiąc temu po szpitalu. Nie umiał chodzić, tracił równowagę, popadał na przemian w ony z dyskinezami to znów w offy ze sztywnościami, zlewał się potem, płakał, wrzeszczał, przeklinał i Bóg wie co jeszcze. Oczywiście kolejne noce zarwane, bo: miał sztywność, miał dyskinezy, nie dał rady się przewrócić, wyłączyć pompy, wstać do łazienki, wziąć leku itp. A ustawienie poprzednie było już całkiem w porządku. Organizm się przyzwyczaił, pompa i leki też już jakoś zaczęły współgrać, a tu znowu wszystko od początku. Zaklęłabym brzydko, ale nie wypada. Dodatkowo jeszcze doszło do kilku niebezpiecznych upadków, z czego jeden skończył się rozbiciem łokcia oraz jeszcze większym rozbiciem naszej meblościanki, na którą to narzekałam w ostatnim poście. Normalnie dziura jak ta lala... Na razie ukryta pod serwetką...
Właśnie pod tą serwetką.
Oczywiście po kilku dniach skontaktowaliśmy się z C. mailowo- bo tak się umawialiśmy, że gdyby coś się działo to mamy ją mailowo powiadomić. Misiek poprosił o spotkanie i przywrócenie poprzedniego ustawienia. Napisał coś w stylu: " Droga C. Czy mógłbym prosić, abyś poświęciła mi 5 minut i przywróciła poprzednie ustawienie, ponieważ aktualnie czuję się bardzo źle". Oczywiście C. jak to C. Kilka dni nie odpowiadała w ogóle, po czym napisała 2 zdania: "Wysyłam pocztą datę spotkanie. A zmiana ustawienia zajmuje więcej niż 5 minut". Nie ukrywam, że wkurzyła mnie ta odpowiedź. Bo tak naprawdę ta zmiana ustawienia zajmuje nie więcej niż 5 minut. Całe ostatnie spotkanie Miśka z C. i Małym Doktorkiem z wywiadem, zmianą ustawienia stymulatorów i omówieniem dawkowania leków zajęło 20 minut. List od niej, z wyznaczoną datą otrzymaliśmy... wczoraj dopiero na przyszły czwartek. Nie wiemy co teraz powinniśmy zrobić. Organizm Miśka doszedł do siebie- nie ma w tej chwili takich strasznych dyskinez ani offów (kilka ostatnich nocy przespałam w całości), ale chodzenie jest fatalne- problemy z równowagą,  dystoniami itp. Poprzednie ustawienie było na prawdę fantastyczne w porównaniu z tym. Jednakże obawiam się, że powrót do poprzedniego ustawienia wiąże się znowu z fatalną kondycją Miśka przynajmniej przez tydzień- czyli kumulacja w okresie przedświątecznym, a być może i świątecznym... I co robić???
Zrobimy co zrobimy, a cokolwiek zrobimy i tak będzie to wybór nie do końca dobry.

W ramach kuracji antydepresyjne postanowiłam zająć się pracą. W poprzednim poście pokazywałam Wam moje wymarzone lustro a la okno. Kupując je miałam już wizję, gdzie i jak zostanie ono wyeksponowane.
Jako, że w living roomie mamy kącik jadalny i ściana w tym miejscu bardzo szybko ulega zabrudzeniu, porysowaniu i generalnie zniszczeniu, marzyła mi się na tej ścianie mozaika z otoczaków. Razu pewnego będąc w  jakimś sklepie budowlanym zobaczyłam mozaikę- taką na siatce- z białego marmuru. Co prawda nie były to otoczaki, ale wyglądały całkiem całkiem. Najpierw kupiłam jedną taką płytkę (bo te płytki z mozaiką kupuje się na sztuki), żeby przymierzyć do ściany i sobie wyobrazić jak to by było.
Tak wygląda mozaika czarna.
No i moja wizualizacja wypadła pozytywnie. Wymierzyłam więc ścianę i według moich wyliczeń potrzebowałam 32 płytek. Udaliśmy się z Miśkiem do sklepu budowlanego i z koszyczkiem pomknęłam od razu do działu z płytkami, a tam...tylko 10 moich białych mozaiek z czego 2 połamane :-(. W customer service poinformowano mnie, że niestety ale tylko tyle mają na składzie, ale w ich sklepie na drugim końcu miasta mają jeszcze 25. Zakupiłam więc 8 płytek oraz packi do kleju, klej do gruntowania ściany i 3 w jednym- czyli grunt, klej do płytek i fugę. I to jest na prawdę fajne- zwłaszcza dla takiego glazurnika jak ja. Pamiętam jak kilkanaście lat temu kładliśmy z ojcem glazurę. Zarówno klej jak i fuga były w formie proszku do rozrobienia. I tu trzeba było wykazać się nie lada wyczuciem, żeby dobrać odpowiednie proporcje składników, żeby zaprawa czy fuga nie były za rzadkie lub za gęste (pewnie dla zawodowca to żaden problem). Dodatkowym problemem były naczynia, w których to trzeba było rozmieszać. W przypadku gotowej zaprawy 3 w jednym mam pojemnik i gotową zaprawę, którą po otwarciu natychmiast mogę używać.

Oczywiście tego samego dnia, wraz z całą rodziną (bo Maleństwo już po szkole było) udaliśmy się na drugi koniec Dublina po resztę mojej białej mozaiki. No i okazało się, że płytek jest tylko 22 :-(. Wybrnęłam z tego kupując dwie małe (swoją drogą co za zdzierstwo- cena jednej płytki o połowie wymiaru jest równa cenie płytki o pełnym wymiarze) i byłam pewna, że tyle wystarczy. Oczywiście moje obliczenia okazały się trochę na wyrost i na brzegu ściany pozostała zbyt duża przerwa, z którą nie wiadomo co zrobić (a płytki białe wykupiłam już z całego Dublina niestety). Wtedy Misiek rzucił hasło, że widział również czarne mozaiki więc może ten pasek uzupełnić "fantazyjnie"(???) czarnymi kamieniami. Wyjścia innego również nie widziałam, więc udaliśmy się do sklepu po czarną mozaikę. Nie potrzebowałam jej zbyt dużo bo w sumie tylko 4 płytki i dokleiłam co trzeba. Potem zaczęły się hocki z fugowaniem, bo przerwy między kamieniami są dość duże i znacznie głębsze w porównaniu z tradycyjną glazurą. Miły Pan w sklepie budowlanym przestrzegał mnie przed tego typu sytuacją. "Fugoklej" dokupowałam więc jeszcze 2 razy zanim skończyłam "moje dzieło".
Ale w końcu udało się i efekt jest taki, jak zamierzałam.




Oczywiście nie zrobiłam tego jak zawodowiec i jest wiele niedociągnięć i nierówności, ale generalnie z efektu jestem zadowolona. Tak więc wyeksponowałam moje wymarzone lustro- okno na mojej wymarzonej kamiennej ścianie. Dodatkowo zakupiłam w Ikei ogromny zegar- budzik, który umieściłam nad lustrem. Nie jest źle ;-).

Maleństwo samodzielnie i według własnego pomysłu udekorowało choinkę. Muszę ją pochwalić bo zrobiła to bardzo ładnie.

Zrobiłam też kilka prostych wianków świątecznych. Nie jestem w tym dobra, ale że miałam materiały to coś tam w ramach antydepresyjnej terapii zrobiłam.
No i cała kompozycja zepsuta tyłem naszej anteny :-(


Pokazałabym Wam również dekorację, którą zrobiłam na drzwi wejściowe ale.... komuś się na tyle spodobała, że po prostu ją sobie zdjął z moich drzwi. Chyba powinnam się cieszyć, nie? Musiała być całkiem ładna skoro mimo wiszących na sąsiednich drzwiach dekoracji, moja właśnie została skradziona ;-)))).

Kończę i idę dalej walczyć z depresją poprzez pracę. Dzisiaj mało twórczo czyli prasowanie.

Pozdrawiam. 

środa, 4 grudnia 2013

A teraz coś z całkiem innej beczki...czyli idą święta.

Skoro z Miśkiem coraz lepiej, mogę zająć się czymś innym niż zmiana ustawienia stymulatorów, podawanie leków, prowadzanie za rączkę, przewracanie z boku na bok i takie tam...;-) Cała ta nerwówka związana z brakiem stymulatorów, operacją i rekonwalescencją Miśka tak bardzo rozciągnięta w czasie (przypomnę, że pierwszy stymulator przestał działać na początku września, a dopiero od dwóch tygodni Misiek czuje się po japońsku czyli jako-tako) spowodowała, że zatraciłam poczucie upływających dni oraz chęć do jakiegokolwiek działania. Nagle uświadomiłam sobie, że święta tuż tuż, a ja jakoś w lesie jakby. Dom wygląda, że...pożal się Boże. Wstyd się przyznać, ale w kątach zalegają kłęby kurzu i kociej sierści. Gdybym dzisiaj miała urządzać moje mieszkanie (mimo, że je bardzo lubię), z powodów czysto praktycznych, z  pewnością nie zdecydowałabym się na podłogę w kolorze ciemnego orzecha, tudzież meble w tymże kolorze, z drzwiczkami "na wysoki połysk".  Każdy pyłek, włos czy nawet odcisk palca są tak widoczne, że w zasadzie musiałabym cały dzień stać ze szmatką i je pucować- co nie jest moim ulubionym zajęciem niestety. Nie to żebym jakąś flądrą była czy coś, ale co za dużo to niezdrowo. W końcu celem życia nie jest tylko pucowanie mieszkania, a mieszkanie to nie muzeum- żyją w nim ludzie i...koty ;-), a że żyją to śmiecą :-))). Tak więc wydawało mi się, że w końcu otrząsnęłam się z letargu i rozpoczęłam (choć bardzo powoli) ogarniać nasze gniazdko. Wystartowałam od pokoju Maleństwa. Potem zabrałam się za tę nieszczęsną meblościankę- czy jak to tam nazwać- w living room'ie. Na górze zalegał kurz...że ho, ho (nie powiem z przed jakiego czasu). Jeszcze wczoraj mogła się nawet pojawić Perfekcyjna Pani Domu z białą rękawiczką a nie znalazłaby nawet pyłku. Dzisiaj... już znaku nie widać po moich wczorajszych wypocinach. To są właśnie uroki tego rodzaju mebli...Uff...i znowu moje chęci do działania zanikły...

I co dalej?
Symptomy:
1. Pomysłów na prezenty gwiazdkowe- brak.
2. Koncepcji na dekoracje mieszkania- brak.
3. Chęci do działania- kompletnie brak.
Diagnoza: Atak lenistwa pospolitego z komponentami braku kreatywnego myślenia.
Leczenie: Z powodu braku kreatywnego myślenia nie ma pomysłu na skuteczne remedium ;-)
Stan beznadziejny...

Gdzieś tam, kiedyś po drodze, całkiem impulsywnie dokonałam jakichś drobnych zakupów w kierunku bożonarodzeniowym i teraz zaczęłam je powoli wyciągać z szuflad, szafek i kartonów. Niektóre nawet nie zostały wyjęte z toreb i tak sobie stały kilka tygodni. Jedna z dekoracji- wianek bożonarodzeniowy w kształcie serca- wprawił mnie w osłupienie. Serio! Chciałam w końcu pousuwać zbędne rzeczy z sypialni, bo nie dość, że do przestronnych nie należy to jeszcze wciąż potykałam się o jakieś puste papierowe torby po zakupach. Podnoszę jedną z nich, a tu...wianek. Zabijcie a nie wiem kiedy go kupiłam. Ale jest. I to całkiem fajny.

Kiedyś tam, robiąc cotygodniowe zakupy w Lidlu trafiłam na kalendarz adwentowy. Od razu pomyślałam o pokoju Maleństwa i tak jakoś wrzuciłam go do koszyka. Ostatnio zajrzałam do półki z lekami, a tam...surprise. Kalendarz adwentowy. Tak więc przedmioty, przypominające, że święta tuż tuż wyzierają z każdego kąta :-))). Swoją drogą albo z moją głową coraz gorzej albo po prostu podświadomie robię sobie sama niespodzianki ;-) (bo w końcu jeśli nie ja to kto).

Oprócz tego również w Lidlu trafiłam na śliczne świąteczne świeczki- aniołki.




A jakiś czas temu znalazłam na Amazon coś, na co od dawna miałam ochotę, czyli lustro a la okno. Tak sobie już snułam marzenia, gdzie je mogłabym zawiesić i co jeszcze z tą ścianą z lustrem mogłabym  zrobić. No i wymyśliłam, i lustro zamówiłam. Nie był to pierwszy w moim życiu zakup poprzez Amazon i kłopotów żadnych dotychczas nie miałam. A że, dodatkowo, firma oferująca interesujący mnie przedmiot wyglądała na wiarygodną, więc ze spokojnym sumieniem zakupu dokonałam. Problemy (bo jak powszechnie wiadomo problemy mnie lubią) zaczęły się w momencie, gdy lustro zostało zapakowane i przekazane do wysyłki. Pani- przedstawiciel firmy sprzedającej- poinformowała mnie, że moje zamówienie zostało spakowane i przekazane takiej to a takiej firmie kurierskiej, podając jednocześnie przybliżony termin dostawy. Otrzymałam e- mailowo numer przesyłki i... już się trochę zaniepokoiłam faktem, że przesyłki nie jestem w stanie zlokalizować na stronie internetowej firmy kurierskiej. Ale nic...Pomyślałam, że może nie umiem obsługiwać menu tej strony, albo to nie ten numer, czy coś w tym stylu. Następnego dnia otrzymałam e- mailowo informację, że kierowca próbował mnie znaleźć, ale mnie nie znalazł. No dobra...mogło tak być bo mimo, iż nasze osiedle jest na prawdę duże ( mieszka tu z 400 rodzin), mimo, że istnieje już parę lat (chyba z 5 lub 6) nie jest oznaczone na mapie, ani w nawigacji satelitarnej i często ludzie mają problemy ze znalezieniem adresu. Dobrze...rozumiem. Więc przesłałam Pani- przedstawicielce firmy sprzedającej- instrukcję, jak do osiedla naszego dojechać (cała korespondencja między nami odbywała e- mailowo i za pośrednictwem Amazon bo tak podobno jest bezpieczniej). Następnego dnia znowu dostaję informację, że mnie nie było pod wskazanym adresem, a kurier był i mnie nie znalazł. No i kurcze trochę się zdenerwowałam, bo z domu praktycznie nie wychodziłam w oczekiwaniu na przesyłkę (jedynie z Maleństwem do i ze szkoły, ale Misiek był w tym czasie w domu). No i piszę, że jest to niemożliwe, że w domu byłam cały czas i nie rozumiem jaki problem ma kurier i że jeśli ma takie problemu to powinien zaniechać swojej pracy w charakterze kuriera a zająć się czymś  innym (choćby haftem krzyżykowym) i takie tam. Pani przedstawicielka firmy sprzedającej, która swoją drogą gdzieś tam w UK siedziała sobie za biurkiem, zaczęła mi się usprawiedliwiać, że to nie jej wina i żebym jeszcze raz podała instrukcję dojazdu oraz mój numer telefonu. Tak też zrobiłam. Dostawa miała nastąpić najpóźniej w czwartek 28 listopada. W czwartek- nic. W piątek- cisza. Przeczekałam weekend i w poniedziałek znowu rozpoczęłam korespondencję. No i Pani z firmy sprzedającej nie ukrywała zaskoczenia, że jeszcze nie otrzymałam przesyłki. Podała mi w końcu numer telefonu do firmu kurierskiej. Okazała się, że ta firma obsługuje tylko UK i North Ireland, a przesyłki do Republic of Ireland przekazują jakiejś innej firmie- lokalnej- i tak też uczynili z moim lustrem. Podali mi numer telefonu do tej firmy. Natychmiast zadzwoniłam z moimi żalami, a sekretarka mówi mi, że mnie w domu nie było i paczki nie mogli mi dostarczyć na czas. Normalnie aż para buchnęła mi nozdrzami ze złości. To ja w domu siedzę od tygodnia prawie, w oczekiwaniu na przesyłkę, a babka mi tu kit wciska, że w domu mnie nie ma. Odetchnęłam 3 razy i całkiem spokojnie podałam mój numer telefonu- na wszelki wypadek gdyby kierowca znowu miał problemy. W końcu od wczoraj mam moje wymarzone lustro a la okno. Wychodząc do Pana kierowcy już miałam przygotowaną nieprzyjemną mówkę, ale Pan kierowca okazał się sympatyczny i...rzeczywiście w tym wszystkim winy jego za wiele nie było. Otóż on był w czwartek pod naszą bramką, a że nasze osiedle jest zamknięte na kod, żeby otworzyć bramkę musiałby się ze mną skontaktować telefonicznie, bo niestety ktoś tak głupio wymyślił, że domofonu przed bramką osiedlową nie ma. Nie miał mojego numeru telefonu (choć nie wiem dlaczego, bo przy składaniu zamówienia numer telefonu podać musiałam) więc pocałował w klamkę, a właściwie w panel kodowania (bo nasza bramka klamki nie ma) i odjechał.
Mimo wszystko warto było czekać i nawet się trochę podenerwować ;-). Lustro jest śliczne...takie jak chciałam.

A kiedy zrealizuję mój plan (właśnie- kiedy zrealizuję?) i dokonam małych przeróbek ściany docelowej to będzie cacy.  Póki co na chęciach się kończy...Mam nadzieję, że już niebawem ta cholerna niechęć do działania ustąpi i zabiorę się do pracy (a czas nagli).
Oczywiście o wszelkich postępach jak również o braku postępów ;-)  niezwłocznie poinformuję.
A tymczasem pozdrawiam i do zobaczenia niebawem.