Translate

niedziela, 20 października 2013

Czekając na...

A my wciąż czekamy... Nie ukrywam, że atmosfera jest nieco nerwowa. Chodzi oczywiście o Miśka i jego nieszczęsne stymulatory.  Ściągneliśmy nawet Mamę Miśka, ponieważ sądziliśmy, że sprawa rozegra w ciągu tygodnia, no może dwóch, a Mama Miśka jest potrzebna, aby zaopiekować się Maleństwem podczas naszej nieobecności. Braliśmy pod uwagę rodzinny wyjazd do Bristolu, ale po dłuższym zastanowieniu, przeanalizowaniu i rozważeniu za i przeciw, zdecydowaliśmy, że Maleństwo musi pozostać w domu bo szkoła najważniejsza, a poza tym co ja bym z Maleństwem w szpitalu zrobiła- przecież to nie jest wyjazd turystyczno- rozrywkowy i prawdopodobnie cały czas spędzę na terenie szpitala. Maleństwo początkowo nie było zadowolone (delikatnie mówiąc), że opuszczamy je i pozostawiamy pod opieką babci, zwłaszcza, że przez 8 lat  życia nie pozostawialiśmy jej pod czyjąś opieką na dłużej niż kilka godzin. W końcu jakoś udało się nam ją przekonać i nawet w tej chwili jest zadowolona z takiej a nie innej sytuacji.
Mama Miśka została przeszkolona ;-) w pełnym zakresie. Potrafi pokonać drogę do i ze szkoły i się nie zgubi, została przedstawiona nauczycielce i nie zostanie potraktowana jako potencjalna kidnaperka, wie jak włączyć zmywarkę i gdzie włożyć kostkę myjącą, umie uruchomić pralkę, potrafi otworzyć bramkę i drzwi na klatkę, wie gdzie wynieść śmieci i że aby dostać się do windy z garażu musi pamiętać o czipie, wie jak grać w Cash Machine i Guess Who ;-). Tak więc babcia w ciągu dwutygodniowego pobytu została gruntownie przeszkolona i...pojechała do domu bo okazało się, że operacja odbędzie się dopiero w listopadzie :-(. Wróci dwa dni przed naszym wyjazdem do Bristolu.
 Cóż... mimo, że mamy świadomość, iż sytuacja zdrowotna Miśka nie zagraża jego życiu i możemy poczekać, jesteśmy zmęczeni, poddenerwowani i pełni niepewności. Czekaliśmy ponad miesiąc i nawet w tej chwili, mimo oficjalnego listu jaki otrzymaliśmy ze szpitala z wyznaczoną datą operacji, wcale nie możemy być pewni, że odbędzie się w tym właśnie terminie. Jeżeli na dzień czy dwa przed przyjęciem Miśka do szpitala zostanie przywieziony pacjent z wypadku lub w stanie zagrażającym życiu i zajmie łóżko oczekujące na Miśka, data zabiegu może zostać przesunięta :-(. Jesteśmy więc przygotowani na każdą ewentualność- również na taką, że Mama Miśka po raz drugi przyjedzie na darmo. Trzymajcie kciuki aby do takiej sytuacji nie doszło.
Kończę tymczasem ten drażliwy temat i zacznę z zupełnie innej beczki. Teraz napiszę coś w klimacie tragikomicznym ;-).
Nie miałam jeszcze okazji przedstawić czwartego członka naszej rodziny. Oficjalne imię (a właściwie imiona)  Drumgowna Sprightly BoPeep, imię nadane przez nas Loulou a na co dzień wołamy na nią Lulka lub Luluś. Naszym czwartym członkiem rodziny jest kotka. Kiedy ją poznaliśmy miała 5 miesięcy. Nie mam fotografii z tamtego okresu ale mam takie (co prawda niezbyt wyraźne bo nie dość, że słabej jakości to jeszcze skanowane), gdzie była jeszcze naprawdę maleńkim kociaczkiem. Czyż nie jest słodka?
Nasza Lulka jest kotem burmskim i typowym kanapowcem. Nie jestem znawcą kotów, ale wiem (oczywiście z internetu), że jest to kot domowy. Nie ma instynktu samozachowawczego i że pozwolę sobie zacytować Wikipedię: "nie należy go przyuczać do samotnych wędrówek po okolicy, gdyż zatracił on wiele zachowań umożliwiających przeżycie w warunkach naturalnych". Lula spędza czas w domu. Czasem dostaje jakiejś głupawki i biega po mieszkaniu jak szalona z ogonem napuszonym jak u wiewiórki (ja bym pewnie też tak biegała gdybym miała zakaz wychodzenia z domu, tylko co bym sobie napuszyła ;-) Nie wspomnę również o moim ulubionym skórzanym fotelu, który służył i nadal jej służy do ostrzenia pazurków. Skórzane obicie wyglądało tak, że...pożal się Boże. Normalnie wstyd ludziom pokazać. Posługując się więc pistoletem tapicerskim (czy jak to się tam nazywa) i zakupując kilka metrów materiału doprowadziłam fotel do stanu używalności jako takiej. Co prawda kocia nadal ostrzy sobie pazurki na oparciu, ale nowe pokrowce wyglądają jeszcze całkiem całkiem, a z zakupem nowego fotela możemy jeszcze poczekać. Lulka lubi wszelkie torby, torebki, pudełka, koszyki. Tam lubi umościć sobie legowisko i drzemać godzinami. Uwielbia budzić nas w środku nocy przerażającym miałkiem. Misiek zawsze ustawia w zasięgu ręki swoje kapcie, żeby w razie czego rzucić nimi w kocię w ramach bolesnego uciszenia. Pomimo, że teoretycznie Lula jest kotem Maleństwa (prezent urodzinowy) i Maleństwo wprost za nią przepada (zwłaszcza za jej ugniataniem, mizianiem i dokuczaniem) na noc zamyka się przed kocią w swoim pokoju, bo ta potrafi w nocy pozrzucać jej zabawki  lub książki z półek i to z wielkim hukiem. Szkodnik z niej okropny ale... i tak ją kochamy. Wszystkie swoje psoty rekompensuje przytuleniem, łaszeniem i mruczeniem do ucha.
Lula gotowa do podróży
Nasza tragikomedia wydarzyła się pod obecność Mamy Miśka. Tego dnia pojechałyśmy obie odebrać Maleństwo ze szkoły, a tu nieszczęście prawdziwe- nasze Maleństwo upadło i uszkodziło sobie kolano. Beku co niemiara, plaster na kolanie noga sztywna (oczywiście naskórek tylko odrobinę zdarty- żaden dramat), dziecię zrozpaczone. W domu pierwsze kroki skierowało do tatusia- Miśka, żeby pokazać bolesną kontuzję, żeby tatuś przytulił podmuchał i pogłaskał po główce. Kolejność wykonywania czynności po przybyciu do domu została więc całkowicie zaburzona. Zwykle Maleństwo wchodzi do przedpokoju, gdzie kocia na nią oczekuje, po czym truchta przed Maleństwem do dywanika w living room'ie, pada łapkami do góry i zaczynają się tzw. pieszczoty- czyli ugniatanie i międolenie. A tu rozhisteryzowane dziecię kompletnie zapomniało o swoim pupilku. Po około pół godziny Maleństwo wbiega przerażone do kuchni i pyta: "A Lulę gdzieś widziałaś, bo u mnie w pokoju okno jest otwarte?". Zwykle gdy otwieram okno zamykam drzwi do pokoju, bo nasza Lulcia mimo, że kotem domowym jest, lubi sobie wyskoczyć przez oknu na balkon (bo my mamy taką otwartą klatkę jak balkon i na nią wychodzą okna sypialni). Nie odchodzi gdzieś daleko i czasami próbuje wskoczyć z powrotem do domu. W tym całym zamieszaniu drzwi do sypialni Maleństwa zostały otwarte niestety. Pierwsze kroki skierowałam na klatkę. Nie ma koci. Potem sprawdziłam pod łóżkiem w naszej sypialni, we wszystkich szafach, w kuwecie, w garderobie- zwanej powszechnie kanciapą- nie ma. Na szafach, na półce z książkami, w pudłach z zabawkami- nie ma. Maleństwo zrozpaczone- łzy tryskają po prostu: "Luluś mój kochany, tak krótko cię znałam a już odeszłaś" beczy dziecię nasze, a mi się normalnie serce kraje i z powodu zrozpaczonej córeczki i z powodu zaginionej kotki. Babcia też nieźle przerażona, bo to ona okno otworzyła. Misiek nie mniej przerażony, bo to on otworzył drzwi do sypialni. Próbowałam Lulę zwabić dźwiękiem sypanej karmy- zwykle na to reagowała, tym razem bez efektu. W związku z tym orzekliśmy, żę:
opcja 1- kotka wyskoczyła przez okno, a potem została porwana przez nieznanego sprawcę,
opcja 2- kotka wyskoczyła przez okno a potem na zewnątrz budynku i pewnie teraz błąka się po okolicy.
Trójka poszukiwaczy- Misiek, Mama Miśka i Maleństwo- wyruszyła na ratunek. Misiek z wrażenia zapomniał nawet chodzika i jakoś całkiem nieźle sobie radził bez. Wszystkie zakamarki naszego osiedla (a jest to osiedle zamknięte) łącznie z garażem, zostały przeszukane. Wszyscy napotkani po drodze ludzie zostali przesłuchani. Nie ma kota, nikt nie widział kota, kot zaginął na amen :-(.
Kolejnym pomysłem było odwiedzenie wszystkich mieszkańców budynku, okazując zdjęcie Luli. Niewiele osób otworzyło drzwi (zdarzenie miało miejsce jeszcze w godzinach pracy), a ci którzy otworzyli, kota nie widzieli.

Miłość od pierwszego wejrzenia. Z tym zdjęciem w ręku poszukiwano Lulki.
W mieszkaniu dokonaliśmy wspólnego przeszukania raz jeszcze. Obejrzeliśmy wszystkie półki w kanciapie, w szafach, nawoływaliśmy, kicikiciowaliśmy. Kotka się nie odnalazła... a że ciemno się już zrobiło zdecydowaliśmy, że jutro rozwiesimy ogłoszenia na wszystkich okolicznych słupach. Zapanowała ogólna żałoba. Siedzimy w milczeniu patrzymy smętnie w telewizor. Misiek wymyślił w końcu, że kotka mogła wyskoczyć przez nasz balkon na patio sąsiadki z parteru. No i babcia z wnusią, ze zdjęciem kota w ręku udały się do sąsiadki. W tym czasie Misiek i ja usłyszeliśmy dźwięk czegoś spadającego w kanciapie, skrzypnęły drzwi i... z kanciapy wyszła nasza Lula przeciągając się leniwie :-))) Nawet nie macie pojęcia jaka to radość była dla nas wszystkich. Najszczęśliwsze było Maleństwo i od razu zaczęło "męczyć" koteczkę a ta szczęśliwa wyłożyłą się na dywanie.
Lulka najwyraźniej się obraziła za brak nią zainteresowania i postanowiła spłatać nam figla.
No i jak takiego psotnika nie kochać. Gdyby jej nie było życie byłoby taaaaakie nudne ;-)
 
Maleństwo jest wielbicielką wszystkiego co jest związane z kocią tematyką. Prawie upodobniła się do naszej Luli.
Pozdrawiam.

piątek, 4 października 2013

Dolny Śląsk- nie do opowiedzenia a do zobaczenia? cz.III (i ostatnia)

W naszych podróżach odwiedziliśmy miejscowość Rogoźnica, znaną również pod niemiecką nazwą Gross Rosen. W czasie II wojny światowej mieścił się w niej obóz koncentracyjny.
Bardzo chciałam odwiedzić to miejsce z powodów osobistych. Mój dziadek ze strony ojca przebywał w tym obozie... i przeżył. Nigdy nie chciał o tym opowiadać i właściwie niewiele znam szczegółów z jego życia i to nie tylko obozowego. Dziadek zmarł w 1978r. kiedy ja byłam w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Niewiele rozumiałam...W zasadzie myślę, że wtedy jeszcze nie miałam nawet świadomości, że obozy koncentracyjne istniały. Wtedy dla mnie wojna kojarzyła się z zabawą w "Czterej pancerni i pies" gdzie z koleżanką Renatą kłóciłyśmy się o rolę Grigorija- żadna z nas nie chciała być Gustlikiem bo wydawał się nam za brzydki. Rola Janka zawsze przypadała Arturowi. Szarikiem był pies Artura- kundel ze złym zgryzem, który wabił się Muszka, a za czołg służył nam koziołek do piłowania drewna. Taki obraz wojny przedstawiały nam media. Faszyści byli źli i głupi i nic im się nie udawało (nigdy nie zapomnę sceny jednego z odcinków serialu gdzie Gustlik rozprawił się z grupą gamoniowatych SS-manów na cmentarzu) a nasi i Armia Czerwona to sprytni i zawsze cało wychodzący z opresji bohaterowie.
Mój dziadek trafił do obozu przez przypadek. Nie był ani partyzantem, ani żołnierzem, nie działał w ruchu oporu. Pracował jak pan Bóg przykazał w miejscowym tartaku aby utrzymać rodzinę. No i stało się tak, że w okolicy zastrzelono niemieckiego żandarma. W zamian Niemcy przyszli do tartaku, wybrali kilkudziesięciu przypadkowych robotników, załadowali ich do wagonów i wywieźli do obozu (a może kilku obozów- tego dokładnie nie wiem). Tyle dowiedziałam się od mego taty, który swoją drogą też niechętnie opowiada o tamtych czasach, choć był już kilkuletnim chłopcem i z pewnością wiele pamięta. Myślę...nie chce o tym pamiętać.
Dziadek trafił do Gross Rosen i pracował w tutejszych kamieniołomach (do dziś ten teren posiada bogate złoża granitu). To była praca ponad ludzkie siły-  12 godzin dziennie dźwigania granitowych bloków- do tego głodowe racje żywnościowe, mieszkanie w niegodnych warunkach...myślę, że to cud, że dziadek przeżył.

Brama wjazdowa do obozu Gross Rosen
Wiele informacji o życiu w tym obozie zaczerpnęłam z książki Stanisłąwa Grzesiuka "Pięć lat kacetu". Swoją drogą książkę tę, jak również dwie pozostałę z trylogii Grzesiuka- "Boso ale w ostrogach" oraz "Na marginesie życia"- gorąco polecam.
Nie wiem jak długo dziadek w Gross Rosen przebywał, wiem tylko, że po jakimś czasie został przewieziony do obozu koncentracyjnego w Dachau.Wiem też, że podczas pobytu, w którymś z tych obozów uległ ciężkiemu wypadkowi- podobno zawalił się wprost na niego jakiś komin. Dziadek stracił słuch. Pamiętam, że czytał z ruchu warg rozmówcy, sam zaś mówił bardzo głośno.
Dziś po obozowych barakach pozostały tylko fundamenty. Zachował się dzwon, oraz piec krematoryjny.

W miejscu gdzie roztrzeliwano więźniów znajdują się płyty upamiętniające tych, którym nie dane było przeżyć tego piekła.

Na terenie obozu znajduje się muzeum, w którym można obejrzeć film opowiadający o obozie. Zawiera on również opowieści świadków- byłych więźniów, którzy wyszli cało z Gross Rosen.
Wśród pamiątek muzealnych można obejrzeć zdjęcia, wykazy imienne przebywających w obozie więźniów, ich listy. Próbowałam odnaleźć wśród nich nazwisko mego dziadka. Niestety bez efektu...
Obelisk w Gross Rosen
Odwiedziliśmy również- gdzieś po drodze- dwa dolnośląskie zamki:  Czocha i Książ. 
Zamek Czocha znajduje się w miejscowości Sucha. Został zbudowany w XIII wieku. Z pewnością każdy miłośnik starych polskich filmów pamięta film "Gdzie jest generał?" z niezapomnianą rolą Jerzego Turka (szeregowy Orzeszko). Akcja tego filmu rozgrywa się w zamku Czocha właśnie.  

Zamek z zewnątrz robi wrażenie... Co do jego wnętrza- niestety za wiele powiedzieć nie mogę. Obiekt nie ma żadnych udogodnień dla osób niepełnosprawnych. Nie ma podjazdów ani wind więc niestety ze względu na Miśka nie zwiedziliśmy wnętrza. Pan z obsługi stwierdził, że zwiedzając komnaty zamku musielibyśmy pokonać kilka poziomów schodami- co w naszym przypadku byłoby możliwe, lecz powoli bez pośpiechu, w miśkowym tempie. Niestety wnętrze zamku można zwiedzać tylko z grupą z przewodnikiem, natomiast pan przewodnik, oprowadzając grupę, nie będzie mógł na nas czekać. Oczywiście nie byłabym sobą gdybym nie zapytała pana z obsługi dlaczego gdzie indziej mogą być windy, podjazdy (oraz cierpliwy i wyrozumiały pan przewodnik) a tu nie. Pan zrobił bardzo poważną minę i powiedział: "Ależ proszę Pani to jest obiekt zabytkowy, tu jest kustosz proszę pani, tu nie można takich rzeczy jak udoskonalenia techniczne robić". Więc ja mu na to: "Wie Pan troszkę podróżujemy po Europie, wiele miejsc zwiedziliśmy i wszędzie są udogodnienia, umożliwiające zwiedzanie niepełnosprawnym". Pan zrobił jeszcze poważniejszą minę i odrzekł: "Bo tam pewnie nie mają kustosza". No i ręce mi opadły normalnie... Z pewnością nie mają kustosza w Luwrze ani w Wersalu, ani w zamku Neuschwanstein. W ogóle w żadnych zabytkowych obiektach nie ma kustosza . Jedyny kustosz na ziemi, dodatkowo jedyny kustosz, nienagannie wywiązujący się ze swoich obowiązków, pracuje w zabytkowym, sławnym na całym świecie zamku Czocha w Suchej :-/
Dlaczego gdzie indziej można dobudować windę i podjazd, dlaczego przewodnik może zorganizować swą pracę tak, że zarówno turysta pełnosprawny jak i niepełnosprawny może w pełni uczestniczyć w wycieczce z przewodnikiem, który swoją drogą nie musi pędzić na złamanie karku klepiąc wyuczone przez lata regułki... A skoro przewodnik musi pędzić kurcgalopkiem, to może pozwolić w takich przypadkach jak nasz na zwiedzenie zamku indywidualnie- w nieco wolniejszym tempie. Jest wiele rozwiązań...  Myślę, że wystarczy odrobina dobrej woli...
W związku z powyższym musieliśmy zadowolić się tym, na co kondycja Miśka pozwoliła czyli:
  • podziwianiem pięknego widoku z dziedzińca zamkowego na Jezioro Leśniańskie

  • zwiedzaniem sali tortur (nie było to łatwe ale jakoś poradziliśmy)



  • podziwianiem budowli z zewnątrz


W końcu wdrapaliśmy się po stromych schodach do zamkowej kawiarenki (w tym samym skrzydle znajduje się również część hotelowa zamku), gdzie zregenerowaliśmy nasze siły (gorzej było z zejściem, ale również jakoś sobie poradziliśmy).
W drodze powrotnej z naszej wycieczki po Dolnym Śląsku zawitaliśmy do zamku Książ. Niestety pora była dość późna, nie mogliśmy więc podziwiać tutejszych ogrodów, za to moja koleżanka Reni, która także prowadzi bloga, niemalże w tym samym czasie była również w zamku Książ i zarówno fragmenty ogrodów jak i komnat uwieczniła na zdjęciach.  Polecam http://dotyknatury.blogspot.ie/2013/07/trzydniowy-maraton-wycieczkowy.html
Najstarsza część zamku Książ została zbudowana w XIII wieku. Zamek był rozbudowywany i przebudowywany przez kolejnych właścicieli (pewnie nie miał kustosza ha ha ha). 

 Nauczeni doświadczeniem z zamku Czocha jechaliśmy licząc raczej na obejrzenie Książa z zewnątrz a tu...niespodzianka. Choć niewątpliwie zamek również "ma kustosza", na zewnątrz są podjazdy dla wózków, a wewnątrz zainstalowano windę. Można też wybrać opcję i zwiedzać z grupą i przewodnikiem lub zwiedzać indywidualnie własnym tempem. Oczywiście wybraliśmy drugą opcję. 
Zostaliśmy wwiezieni na pierwsze piętro zamku, po obejrzeniu zgłosiliśmy się do wskazanego wcześniej pracownika i wwieziono nas na drugie piętro. Bardzo mili pracownicy obsługi udzielili nam kilku informacji o zamku, pokazali komnaty, po czym zostaliśmy zwiezieni do wyjścia. Pełny profesjonalizm. Na prawdę byliśmy zaskoczeni. Czyli jednak można...Trzeba tylko chcieć.
Zamek piękny z ciekawą historią rodziny Hochbergów i legendą pięknej i dobrej księżnej Daisy. Wnętrza zachwycają.
Przepiękna w rzeczywistości tapeta wypadła blado w obiektywie mego aparatu.

Uwielbiam anioły
Słynne perły księżnej Daisy
Bogato zdobiony marmurowy kominek


Rodzina Hochbergów
Tablica poświęcona księżnej Daisy

Jadalnia i ulubiony instrument Maleństwa :-)
Zamek Książ opuszczaliśmy jako jedni z ostatnich odwiedzających.
W ostatniej chwili przed zamknięciem zakupiłam w sklepie książkę- życiorys księżnej Daisy. Tymczasem leży sobie na półce i czeka na odpowiedni moment.
I tak kończy się nasza tegoroczna przygoda z Dolnym Śląskiem. Oczywiście to tylko nieliczne godne uwagi miejsca tego regionu. Mam nadzieję, że uda nam się w przyszłości zobaczyć więcej, wszakże Misiek jest rodowitym "dolnoślązakiem" i rok rocznie odwiedzamy jego rodzinne strony. A można by jeszcze zawitać w Tarnowskich Górach i przepłynąć trasę w podziemnych sztolniach, poznać Wrocław i zobaczyć Panoramę Racławicką, odwiedzić ponownie Góry Stołowe i tym razem z Maleństwem zdobyć Szczeliniec, podążyć w głębiny Jaskini Niedźwiedziej, zakupić naczynia z Bolesławca (uwielbiam tę ceramikę- niestety tania nie jest),
można by też zahaczyć o Skalne Miasto Teplickie w Czechach...Jest jeszcze tyle miejsc...Wszystko przed nami.
Więc do zobaczenia ;-)

Pozdrawiam