Translate

czwartek, 27 listopada 2014

W poszukiwaniu świątecznej atmosfery.

Czy czujecie już atmosferę świąt?
Ja jeszcze nie... Jak dla mnie trochę za wcześnie rozpoczyna się Coroczna Wielka Świąteczna Kampania. Zalewają nas świąteczne błyskotki, dekoracje, ulice w girlandach i świątecznych światełkach, wszechobecne mechaniczne Mikołaje krzyczące "Ho, ho, ho Merry Christmas!!!", świąteczne piosenki rozbrzmiewające z głośników w każdym sklepie...
I tak od 1 listopada, albo i wcześniej... Na miłość boską dlaczego??? Why??? Pourquoi??? Почему??? Przecież to właśnie zabija cały urok świąt.
I kiedy już nadchodzi Boże Narodzenie, które swoją drogą uwielbiam, tak naprawdę mam dość... Nie bawi mnie kłapiący paszczą Święty Mikołąj w centrum handlowym, któremu śnieżnobiała broda już się nieco przybrudziła w ciągu jakby nie było prawie dwumiesięcznej eksploatacji. Nie zachwycają poszarzałe od kurzu świąteczne ozdoby, a piosenka "Last Christmas" Wham wychodzi mi bokiem.

Za co lubię Boże Narodzenie? Na pewno nie za ten blichtr, uliczny kicz, wszechobecną nachalną komerchę.

Uwielbiam Boże Narodzenie za tę cudowną magiczną atmosferę, za opłatek i tradycyjną wigilijną kolację, za choinkę przyozdobioną własnoręcznie wykonanymi pierniczkami, łańcuchami, ozdobami, za kolędy które wspólnie śpiewamy (może fałszujemy, ale przysięgam, że tylko trochę;-), za pasterkę w naszym małym kościółku (u nas pasterka rozpoczyna się  o 21:00 więc całą rodziną bez problemu możemy w niej uczestniczyć). 
Nie dla mnie świąteczny wyjazd na Karaiby czy Kanary...Nie wyobrażam sobie, żebym święta miała spędzać gdzie indziej niż w domowym zaciszu, w towarzystwie najbliższych mi osób. 

I to właśnie tworzy moją świąteczną atmosferę.

Ciekawa jestem jak się Wam podoba świąteczny Dublin 26 listopada A.D. 2014.
Moore Street. Dublin 1.

Zdjęcia powyżej Ilac Shopping Centre. Dublin 1.
Zdjęcia powyżej Henry Street. Dublin 1.
Pozdrawiam cieplutko.


   


poniedziałek, 24 listopada 2014

(Niby)Lazy weekend.

To miał być leniwy weekend...Bez pośpiechu...bez planów. Mieliśmy wstać- kiedy się wyśpimy. W planie był basen z Maleństwem, szybki obiad, a potem wyłącznie kanapowanie...
Po przebudzeniu o 10:00 ociągałam się jeszcze z wyjściem spod kołdry. O 10:15, będąc pod prysznicem nagle uświadomiłam sobie, że zupełnie zapomniałam o zajęciach z polskiego, jakie Maleństwo miało mieć na Skype o... 10:00. Wybiegłam spod prysznica o 10:20 i natychmiast połączyłam się z Panią Polonistką. Na szczęście wciąż czekała. No...głupio mi było strasznie, zwłaszcza, że sama przełożyłam zajęcia ze środy na sobotę.
I tu właśnie widzę jak mój mózg się starzeje... Zawsze staram się być punktualna i obowiązkowa. Wcześniej takie wpadki zadarzały mi się...niech pomyślę...nigdy mi się nie zdarzały...W ostatnim roku już kilka razy dałam plamę. Dodatkowo zauważyłam, że nie mam już tak podzielnej uwagi jak kilka lat temu- mogłam jednocześnie oglądać film, surfować w internecie i rozmawiać z Miśkiem na przykład. Niedawno przyłapałam się na tym, że podczas przeglądania netu nie jestem w stanie rozmawiać- kompletnie nie wiem o czym Misiek do mnie mówi..., że nie wspomnę o oglądaniu filmu- nie mam pojęcia o co chodzi.
Myślę, żę oprócz faktu, że mój mózg (jakoż i ja) przekroczył parę lat temu czterdziestkę i nie jest już taki bystry jak dawniej, winę za taki stan rzeczy ponosi również natłok obowiązków i tysiące rzeczy, o których muszę pamiętać...Bo jeśli nie ja to kto? Tak więc muszę pamiętać o: dentyście Maleństwa, rehabilitacji Miśka, szczepienie kota, odrobaczeniu drugiego kota,  wizycie u lekarza, wypisaniu recepty, zamówieniu leków, przeglądzie samochodu, opłacie za prąd, imieninach, urodzinach i rocznicach, €2 dla Maleństwa w czwartek na skrzypce, karmie i żwirku dla kotów, uzupełnieniu lodówki, obiadkach, które będą dla wszystkich smakować, opłacie za balet Maleństwa i za pianino, przepytaniu Maleństwa z tabliczki mnożenia i słówek z irlandzkiego, opłacie kwartalnej za polską TV, ćwiczeniach z Maleństwem na pianinie, gimnastyce z Miśkiem i tysiącu innych rzeczy... Powinnam chyba zacząć prowadzić kalendarz...

Ale nie o stanie mojego umysłu ma być ten post, a o naszym leniwym weekendzie :-)
Po zajęciach z polskiego okazało się, że Maleństwo nie czuje się najlepiej- stan podgorączkowy, zatkane uszy i początki kataru. Oczywiście ku niezadowoleniu mojego dziecka basen kompletnie wykluczony :-(
W grę mógłby wejść spacer... ale wszelkie znaki na niebie wskazywały, że za chwilę lunie deszcz.

Pozostały nam... domowe pielesze.
Z pomocą Maleństwa, które szalało z odkurzaczem ;-), ogarnęłam mieszkanie, a potem... Maleństwo upiekło ciasto czekoladowe :-) Takie proste, niezdrowe ciasto czekoladowe  Dr Oetker'a, do którego wystarczy dodać masło, wodę i jajka. Raz na jakiś czas można sobie pozwolić na taki niezdrowy przysmak, zwłaszcza, że Maleństwo ma frajdę z samodzielnego pichcenia ;-)
Jajeczko + magiczny proszek Dr Oetker'a...

...+ szczypta miłości ;-)...
...+ garść dobrych chęci Maleństwa...
...= pyszne niezdrowe ciasto czekoladowe, które szybko znika ;-)
Weekend upłynął też pod znakiem skoków narciarkich. Od lat kibicujemy z Miśkiem naszej polskiej drużynie i z przyjemnością oglądamy wszystkie zawody. Tym razem jednak nasi trochę zawiedli... Na szczęście to początek sezonu i mamy nadzieję, że jeszcze pokażemy na co nas stać... W konkursie w Klingenthal z powodu kontuzji nie wystąpił niestety Kamil Stoch :-(

Patrząc jednym okiem na poczynania naszych skoczków, rozpoczęłam kolejną robótkę szydełkową.

A przed snem wraz z Maleństwem pogrążyłyśmy się w lekturze. Maleństwo wybrało bajki, które... stały na półce kilka lat, czekając aż dojrzeje i będzie chciała po nie sięgnąć. Można tu znaleźć opowieści z różnych stron świata, greckie mity, opowieści ze starego testamentu.Jest nawet polska bajka " The seven ravens" ("Siedem kruków"), której swoją drogą nie znałam wcześniej.

Ja zaś po raz kolejny zabrałam się za "Dzienniki 1945- 1950" Agnieszki Osieckiej.
Książkę przywiozłam z wakacji w Polsce i już kilka razy się za nią zabierałam...Nie wiedzieć czemu w ciągu ostatnich miesięcy nie przeczytałam żadnej książki...mimo, że moja półka powiększyła się o kilka nowych tytułów. To do mnie niepodobne.
Zwykle zaraz po zakupie, każdą książkę m u s i a ł a m przeczytać natychmiast- nieraz zarywając noc. Dzisiaj... wolę się porządnie wyspać... :-)))
Życzę spokojnego, pogodnego tygodnia. Pozdrawiam cieplutko :-)  

poniedziałek, 17 listopada 2014

Kawa o poranku.



"Takiej kawy jak w Polszcze nie ma w żadnym kraju:
W Polszcze, w domu porządnym, z dawnego zwyczaju,
Jest do robienia kawy osobna niewiasta,
Nazywa się kawiarka; ta sprowadza z miasta

Lub z wicin bierze ziarna w najlepszym gatunku
I zna tajne sposoby gotowania trunku,

Który ma czarność węgla, przejrzystość bursztynu,
Zapach moki i gęstość miodowego płynu.
Wiadomo, czem dla kawy jest dobra śmietana;

Na wsi nietrudno o nię: bo kawiarka z rana,
Przystawiwszy imbryki, odwiedza mleczarnie
I sama lekko świeży nabiału kwiat garnie

Do każdej filiżanki w osobny garnuszek,
Aby każdą z nich ubrać w osobny kożuszek."

Pamiętacie ten fragment "Pana Tadeusza"?
Kiedy przygotowuję moją poranną kawę zawsze myślę o kawiarce, która mieliła ziarenka kawy w starym, ręcznym młynku. Z jaką pieczołowitością wsypywała zmielone, pachnące ziarenka do imbryka. I ta śmietanka zbierana po porannym udoju... :-)
Te czasy już dawno minęły. Teraz wystarczy zakupić dobry eksperes do kawy i już możemy popijać aksamitne espresso albo late z cudowną, lekką pianką z mleka.
Niestety porządny ekspres to również porządny wydatek...Ponadto trzeba mieć miejsce w kuchni na ten jakby nie było dość duży sprzęt...  
A że w mojej mikroskopijnej kuchni nie mam miejsca na jakikolwiek nowy sprzęt, a na dodatek zawsze są ważniejsze wydatki niż zakup ekspresu (w końcu nie jest to rzecz bez której nie da się obejść) mój rytuał przygotowywania porannej kawy bliski jest temu z "Pana Tadeusza" ;-) Nie żebym kręciła korbką drewnianego młynka, nie żebym zbierała śmietankę po porannym udoju...ale...

Dawno temu piłam tylko i wyłącznie czarną gorzką kawę po turecku czyli po polsku, przecedzając fusy przez zęby ;-). 
Zdarzył się, też epizod z ekspresem przelewowy (dostałam go w prezencie), z którego kawa zupełnie mi nie smakowała. Potem przerzuciłam się na kawę rozpuszczalną z odrobiną mleka. Z czasem i ta przestała mi smakować. Po powrocie z wakacji zakupiłam zaparzacz do kawy z tłokiem (taką kawą rozpoczynaliśmy poranki w Rzymie), ale w dużej mierze smak kawy z takiego zaparzacza zależy od jej gatunku. Tutaj nie mogłam trafić we właściwy smak- albo za kwaśna, albo lurowata. 
W końcu będąc w Tk Maxx trafiłam na przecenę kawiarki- takiej małej na dwie porcje espresso- więc idealnej dla mnie i Miśka :-). Pamiętałam też smak kawy, jaką zostaliśmy poczęstowani przez znajomych dublińskich Włochów, dla których dobra kawa to świętość. Pomyślałam więc, że i ja spróbuję przyrządzić TAKĄ kawę ;-).

Tak więc za nieprzyzwoicie niską cenę €9 nabyłam drogą kupna- sprzedaży takie oto cudeńko (zaiste cudeńko wszak kawa z niego przepyszna).

Po zakupie nie powinno się od razu serwować kawy z tego typu kawiarki, ponieważ nie będzie ona smaczna- może mieć posmak metalu. I tutaj zastosowałam rady jakie znalazłam na blogu domnawygnanku.blogspot.com (o kawiarce post tutaj klik). Pozdrawiam autorkę bloga i mam nadzieję, że jeszcze powróci do blogosfery :-).

Zanim przygotowałam napój nadający się do spożycia, kilkakrotnie zaparzyłam kawę w kawiarce. Nigdy jej też nie myję płynem do mycia naczyń,a jedynie wodą.

A mój rytuał parzenia kawy wygląda tak ;-)
Do dolnego pojemnika kawiarki (to ta część po prawej) wlewam wodę do wysokości zaworka. Do sitka (to ta środkowa część) wsypuję 3-4 łyżeczki kawy. Na razie nie mogę polecić jakiegoś konkretnego gatunku kawy, ponieważ zarówno kawa Jacobs Krounung jak i no name kawa z dyskontu, po przygotowaniu jest bardzo smaczna i aromatyczna.
Kawę lekko ugniatam łyżeczką, przykręcam czajniczek i stawiam na kuchence.
Kiedy dzbanek z kawą pyrka na kuchni ja przygotowuję mleko. Podgrzewam je, a potem spieniam prymitywnym narzędziem zakupionym w Lidlu za € 3,50 ;-)

Kiedy kawa jest już gotowa- a rozpoznaję to po dźwięku wydobywającego się z kawiarki- dolewam ją do spienionego mleka (jeszcze trochę a zacznę malować kawą na mleku jak prawdziwy barista ;-), a że lubię kawę z cynamonem delikatnie posypuję ją tą aromatyczną przyprawą.
Mmmmmhhhh...pyszna...

Taka to ze mnie kawiarka :-)
Pozdrawiam i życzę miłego poniedziałku.