Translate

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Wyprawa na koniec świata czyli County Donegal w trzech odsłonach. Odsłona druga.

Zanim rozpocznę ciąg dalszy mojej opowieści o wyprawie do Donegalu pozwolę sobie pochwalić się moimi dekoracjami wielkanocnymi (za kilka dni chwalenie się wielkanocnymi ozdobami będzie passe ;-) zrobionymi niemalże w ostatniej chwili. Może nie są tak piękne jak innych blogowiczek, ale i tak dumna z nich jestem strasznie (a raz chociaż będe nieskromna...a co ;-)

Bukszpany w przypadkowo zakupionej za 4 € drucianej podstawce z drewnianym ptakiem.
Taśma klejąca z Ikei + zeszłoroczne kurczaki + samoprzylepne rumianki= wianuszek wielkanocny ;-)
Gałąź została przywieziona z naszej wyprawy, a znalazłam ją w okolicach Sligo.
Wielkanocne okienko ;-)
I już wracam do meritum czyli do naszej wyprawy.

Pierwszą noc w hotelu Aras Ghleann Cholm Cille spędziliśmy...pod czterema kocami. Pokój był okropnie wyziębiony, ogrzewanie włączono około 21:00. Brrrr...
Nie mogę narzekać na atmosferę w hotelu, złego słowa nie powiem na pyszny full Irish breakfast ani personel, ale na temperaturę w pokojach ponarzekać muszę. Mimo pięknej słonecznej pogody, która towarzyszyła nam przez 3 dni temperatura na zewnątrz nie przekraczała 12 stopni. Myślę, że w pokoju panowała porównywalna. Wskazane byłoby nieco wcześniejsze wlączanie ogrzewania po prostu...
Tak czy owak hotel mogę polecić jako tani, czysty, cichy i przyjazny. Gwarantuję, że latem temperatura w pokojach będzie wyższa niż 12 stopni ;-).

A taki widok mogliśmy podziwiać z okna naszego zimnego pokoju :-)
Rano zjedliśmy pyszne ciepłe śniadanko (za jedyne 5 €), która dało nam energetycznego kopa do późnych godzin popołudniowych i ruszyliśmy w trasę. Pierwszy punkt- Glencolmcille Folk Village (skansen, o którym wspominałam w poprzednim poście). Stworzony przez księdza Jamesa Mc Dyera. Była to jedna z form ratowania wyludniającego się miasteczka  (z powodu kryzysu i bezrobocia, wielu mieszkańców zdecydowało się na emigrację).
W skansenie znajdują się domki z XVIII, XIX i XX wieku z pełnym wyposażeniem odpowiadającym tamtym czasom oraz sklep i szkoła.
Widok na skansen i okolicę


Zachwyciły mnie stare kredensy z wyeksponowaną zastawą. Sama nie pogardziłabym jednym z nich.


Kąciki sypialne umiejscowione były swykle blisko paleniska lub pieca.


Łazienka retro ;-)

W sklepie zachwyciły mnie stare puszki i butelki. Za to sosy instant na pułkach były trochę nie na miejscu ;-)



I zdjęcia z serii "Dom woskowych ciał" (to taki czarny humor): chata rybaka i woskowy rybak....

...oraz woskowy Fr James Mc Dyer we własnej osobie.
Ze wzgórza ponad skansenem rozpościera się wspaniały widok na okolicę i ocean.
Aha...zapomniałabym jeszcze o kościach wieloryba.
Z przyjemnością spędziliśmy czas w Folk Village. Krótka lekcja historii regionu szczególnie przydatna Maleństwu.

Kolejnym miejscem, którego nie można pominąć w wędrówce po Co. Donegal jest  klif Slieve League. Powiem więcej- jest to największa atrakcja tego regionu.
Wiele źródeł zarówno w necie jak i literaturze podaje, że Slieve League to najwyższy morski klif w Europie, ale znalazłam również informację, że jest to szósty pod względem wysokości klif.  Tak czy owak bez dwóch zdań: wysoki jest... a do tego piękny, dostojny, groźny, monumentalny, uroczy, tajemniczy...
Bezwzględnie Slieve League trzeba zobaczyć na własne oczy, poczuć we włosach wiatr wiejący od oceanu i posłuchać szumu fal rozbijających się o skały.
Żadna fotografia nie jest w stanie oddać uroku Slieve League.



I sweet focia z rąsi :-))))
Następny szlak naszej wędrówki prowadził śladami Św. Columby- patrona Irlandii (jednego z trzech po Św. Patryku i Św. Brygidzie). Sama nazwa miejscowości- Glencolumbkille- pochodzi od  jego imienia. W miejscowości znajduje się kościół, w którym modlił się Św. Columba (więcej informacji o tym świętym można znaleźć tutaj klik). W jednym z rogów świątyni leżą dwie kamienne płyty, na których Święty spał.

Kościółek Św. Columby i cross pillar (celtycki chrześcijański kamień).
Cross pillar obok kościoła Św. Columby.
 Niestety wnętrza kościoła nie zobaczyliśmy ponieważ drzwi były zamknięte na cztery spusty :-(
 Jeszcze rano podczas oglądania skansenu spotkaliśmy miłą Panią, która poinformowała nas, że niedaleko kościoła znajduje się również studnia Św. Columby, która jest miejscem pielgrzymek.
I my postanowiliśmy odwiedzić to miejsce. Jechaliśmy wąską ścieżką, jechaliśmy i jechaliśmy i jechaliśmy...aż dojechaliśmy do bramy prywatnej posesji, która jednocześnie była końcem ścieżki. Rozejrzeliśmy się dokoła i... na pobliskim pastwisku, gdzie pasł się samotny baran zobaczyliśmy tabliczkę- drogowskaz. Ale gdzie tu droga???
Samotny baran.
Drogowskaz.
Oczywiście Misiek  musiał pozostać w samochodzie- droga, a właściwie wydeptana przez owcze raciczki ścieżynka wiodła pionowo w górę.
Ale my odważne kobiety postanowiłyśmy osiągnąć wytyczony cel. Tak więc wraz z Maleństwem rozpoczęłyśmy naszą wspinaczkę i śladami owieczek podążyłyśmy w górę.
Maleństwo dzielne jest bardzo... Zdałam sobie z tego sprawę patrząc w dół (Jezu!!! Ja w dół patrzę!!!;-).
Uwierzcie, że fotografia nie oddaje rzeczywistości- stromo było bardzo.
Do studni dotarłyśmy (na szczęście) całe i zdrowe...




...i chciałyśmy wspiać się wyżej jeszcze, ale w pewnym momencie ślady owczych raciczek zniknęły i dalsza wspinaczka wydała się nam niemożliwa.
A zejście okazało się znacznie trudniejsze niż wejście. Musiałyśmy trzymać się jedną ręką trawy, żeby nie spaść w dół.
Maleństwu medal za odwagę się należy bez dwóch zdań (a mamie klaps za brak wyobraźni ;-).

Na samym końcu tego końca świata, w miejscowości Malinbeg odnaleźliśmy piękną plażę Silver Strand, położoną w urokliwej zatoczce otoczonej klifami. Aby się na nią dostać jak również z niej wydostać należy zmierzyć się z niezliczoną liczbą stromych schodków. I tu zadziałała moja realistyczna wyobraźnia i zobaczyłam siebie objuczoną wielkimi torbami, kocykiem i parasolem plażowym podążającą po tych schodach w pełnym słońcu...No way :-).



Ale plaża cudna.


I na zakończenie dnia zrobiłyśmy z Maleństwem babski spacer pozostawiając zmęczonego Miśka w hotelu. W zasadzie to chciałam zrobić przyjemność Maleństwu, bo tuż obok naszego hotelu zobaczyłam malutki plac zabaw z huśtawką i zjeżdżalnią, a  przy okazji obejrzeć miejscowego dolmena (w/g wikipedii: dolmen- prehistoryczna budowla megalityczna o charakterze grobowca. Składała się z głazów wkopanych pionowo w ziemię i wielkiego płaskiego bloku skalnego, który był na nich ułożony).
Lubię takie spacery z Maleństwem. Maleństwo z natury jest niesamowitą gadułą, ale również ciekawą świata istotką. Zadaje tysiące pytań, ale też posiada dość obszerną (jak na ośmiolatka) wiedzę ogólną i wiele razy sama się czegoś nowego od niej dowiedziałam.
Tak więc słońce miało się już ku zachodowi, kiedy wyruszyłyśmy na nasz babski spacer.
I dowiedziałam się od mego dziecka, że żółte krzewy bardzo popularne w Irlandii (a które spotkaliśmy po drodze) to gorse i że pachną kokosem (sprawdziłam- rzeczywiście pachną kokosem).

A nasz dolmen stał sobie na pastwisku. Nawet paśnik czy też korytko z wodą dla owiec zostało tuż obok dolmena ustawione. Prawdę mówiąc kilkakrotnie przejeżdżaliśmy koło tego miejsca, ale nie przypuszczaliśmy, że tych kilka niewielkich kamyków to megalityczny grobowiec. Spotkaliśmy się z nieco większymi i...co by nie mówić również nieco bardziej wyeksponowanymi dolmenami- w każdym bądź razie nie służącymi owcom jako schronienie przed deszczem ;-)


 Po męczącym dniu zasnęliśmy szybko i nawet nie poczuliśmy chłodu naszego hotelowego pokoju...C.d.n.

Pozdrawiam i życzę radosnego Wielkanocnego Poniedziałku lub jeśli ktoś lubi mokrego Śmigusa- Dyngusa ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz