Translate

piątek, 4 października 2013

Dolny Śląsk- nie do opowiedzenia a do zobaczenia? cz.III (i ostatnia)

W naszych podróżach odwiedziliśmy miejscowość Rogoźnica, znaną również pod niemiecką nazwą Gross Rosen. W czasie II wojny światowej mieścił się w niej obóz koncentracyjny.
Bardzo chciałam odwiedzić to miejsce z powodów osobistych. Mój dziadek ze strony ojca przebywał w tym obozie... i przeżył. Nigdy nie chciał o tym opowiadać i właściwie niewiele znam szczegółów z jego życia i to nie tylko obozowego. Dziadek zmarł w 1978r. kiedy ja byłam w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Niewiele rozumiałam...W zasadzie myślę, że wtedy jeszcze nie miałam nawet świadomości, że obozy koncentracyjne istniały. Wtedy dla mnie wojna kojarzyła się z zabawą w "Czterej pancerni i pies" gdzie z koleżanką Renatą kłóciłyśmy się o rolę Grigorija- żadna z nas nie chciała być Gustlikiem bo wydawał się nam za brzydki. Rola Janka zawsze przypadała Arturowi. Szarikiem był pies Artura- kundel ze złym zgryzem, który wabił się Muszka, a za czołg służył nam koziołek do piłowania drewna. Taki obraz wojny przedstawiały nam media. Faszyści byli źli i głupi i nic im się nie udawało (nigdy nie zapomnę sceny jednego z odcinków serialu gdzie Gustlik rozprawił się z grupą gamoniowatych SS-manów na cmentarzu) a nasi i Armia Czerwona to sprytni i zawsze cało wychodzący z opresji bohaterowie.
Mój dziadek trafił do obozu przez przypadek. Nie był ani partyzantem, ani żołnierzem, nie działał w ruchu oporu. Pracował jak pan Bóg przykazał w miejscowym tartaku aby utrzymać rodzinę. No i stało się tak, że w okolicy zastrzelono niemieckiego żandarma. W zamian Niemcy przyszli do tartaku, wybrali kilkudziesięciu przypadkowych robotników, załadowali ich do wagonów i wywieźli do obozu (a może kilku obozów- tego dokładnie nie wiem). Tyle dowiedziałam się od mego taty, który swoją drogą też niechętnie opowiada o tamtych czasach, choć był już kilkuletnim chłopcem i z pewnością wiele pamięta. Myślę...nie chce o tym pamiętać.
Dziadek trafił do Gross Rosen i pracował w tutejszych kamieniołomach (do dziś ten teren posiada bogate złoża granitu). To była praca ponad ludzkie siły-  12 godzin dziennie dźwigania granitowych bloków- do tego głodowe racje żywnościowe, mieszkanie w niegodnych warunkach...myślę, że to cud, że dziadek przeżył.

Brama wjazdowa do obozu Gross Rosen
Wiele informacji o życiu w tym obozie zaczerpnęłam z książki Stanisłąwa Grzesiuka "Pięć lat kacetu". Swoją drogą książkę tę, jak również dwie pozostałę z trylogii Grzesiuka- "Boso ale w ostrogach" oraz "Na marginesie życia"- gorąco polecam.
Nie wiem jak długo dziadek w Gross Rosen przebywał, wiem tylko, że po jakimś czasie został przewieziony do obozu koncentracyjnego w Dachau.Wiem też, że podczas pobytu, w którymś z tych obozów uległ ciężkiemu wypadkowi- podobno zawalił się wprost na niego jakiś komin. Dziadek stracił słuch. Pamiętam, że czytał z ruchu warg rozmówcy, sam zaś mówił bardzo głośno.
Dziś po obozowych barakach pozostały tylko fundamenty. Zachował się dzwon, oraz piec krematoryjny.

W miejscu gdzie roztrzeliwano więźniów znajdują się płyty upamiętniające tych, którym nie dane było przeżyć tego piekła.

Na terenie obozu znajduje się muzeum, w którym można obejrzeć film opowiadający o obozie. Zawiera on również opowieści świadków- byłych więźniów, którzy wyszli cało z Gross Rosen.
Wśród pamiątek muzealnych można obejrzeć zdjęcia, wykazy imienne przebywających w obozie więźniów, ich listy. Próbowałam odnaleźć wśród nich nazwisko mego dziadka. Niestety bez efektu...
Obelisk w Gross Rosen
Odwiedziliśmy również- gdzieś po drodze- dwa dolnośląskie zamki:  Czocha i Książ. 
Zamek Czocha znajduje się w miejscowości Sucha. Został zbudowany w XIII wieku. Z pewnością każdy miłośnik starych polskich filmów pamięta film "Gdzie jest generał?" z niezapomnianą rolą Jerzego Turka (szeregowy Orzeszko). Akcja tego filmu rozgrywa się w zamku Czocha właśnie.  

Zamek z zewnątrz robi wrażenie... Co do jego wnętrza- niestety za wiele powiedzieć nie mogę. Obiekt nie ma żadnych udogodnień dla osób niepełnosprawnych. Nie ma podjazdów ani wind więc niestety ze względu na Miśka nie zwiedziliśmy wnętrza. Pan z obsługi stwierdził, że zwiedzając komnaty zamku musielibyśmy pokonać kilka poziomów schodami- co w naszym przypadku byłoby możliwe, lecz powoli bez pośpiechu, w miśkowym tempie. Niestety wnętrze zamku można zwiedzać tylko z grupą z przewodnikiem, natomiast pan przewodnik, oprowadzając grupę, nie będzie mógł na nas czekać. Oczywiście nie byłabym sobą gdybym nie zapytała pana z obsługi dlaczego gdzie indziej mogą być windy, podjazdy (oraz cierpliwy i wyrozumiały pan przewodnik) a tu nie. Pan zrobił bardzo poważną minę i powiedział: "Ależ proszę Pani to jest obiekt zabytkowy, tu jest kustosz proszę pani, tu nie można takich rzeczy jak udoskonalenia techniczne robić". Więc ja mu na to: "Wie Pan troszkę podróżujemy po Europie, wiele miejsc zwiedziliśmy i wszędzie są udogodnienia, umożliwiające zwiedzanie niepełnosprawnym". Pan zrobił jeszcze poważniejszą minę i odrzekł: "Bo tam pewnie nie mają kustosza". No i ręce mi opadły normalnie... Z pewnością nie mają kustosza w Luwrze ani w Wersalu, ani w zamku Neuschwanstein. W ogóle w żadnych zabytkowych obiektach nie ma kustosza . Jedyny kustosz na ziemi, dodatkowo jedyny kustosz, nienagannie wywiązujący się ze swoich obowiązków, pracuje w zabytkowym, sławnym na całym świecie zamku Czocha w Suchej :-/
Dlaczego gdzie indziej można dobudować windę i podjazd, dlaczego przewodnik może zorganizować swą pracę tak, że zarówno turysta pełnosprawny jak i niepełnosprawny może w pełni uczestniczyć w wycieczce z przewodnikiem, który swoją drogą nie musi pędzić na złamanie karku klepiąc wyuczone przez lata regułki... A skoro przewodnik musi pędzić kurcgalopkiem, to może pozwolić w takich przypadkach jak nasz na zwiedzenie zamku indywidualnie- w nieco wolniejszym tempie. Jest wiele rozwiązań...  Myślę, że wystarczy odrobina dobrej woli...
W związku z powyższym musieliśmy zadowolić się tym, na co kondycja Miśka pozwoliła czyli:
  • podziwianiem pięknego widoku z dziedzińca zamkowego na Jezioro Leśniańskie

  • zwiedzaniem sali tortur (nie było to łatwe ale jakoś poradziliśmy)



  • podziwianiem budowli z zewnątrz


W końcu wdrapaliśmy się po stromych schodach do zamkowej kawiarenki (w tym samym skrzydle znajduje się również część hotelowa zamku), gdzie zregenerowaliśmy nasze siły (gorzej było z zejściem, ale również jakoś sobie poradziliśmy).
W drodze powrotnej z naszej wycieczki po Dolnym Śląsku zawitaliśmy do zamku Książ. Niestety pora była dość późna, nie mogliśmy więc podziwiać tutejszych ogrodów, za to moja koleżanka Reni, która także prowadzi bloga, niemalże w tym samym czasie była również w zamku Książ i zarówno fragmenty ogrodów jak i komnat uwieczniła na zdjęciach.  Polecam http://dotyknatury.blogspot.ie/2013/07/trzydniowy-maraton-wycieczkowy.html
Najstarsza część zamku Książ została zbudowana w XIII wieku. Zamek był rozbudowywany i przebudowywany przez kolejnych właścicieli (pewnie nie miał kustosza ha ha ha). 

 Nauczeni doświadczeniem z zamku Czocha jechaliśmy licząc raczej na obejrzenie Książa z zewnątrz a tu...niespodzianka. Choć niewątpliwie zamek również "ma kustosza", na zewnątrz są podjazdy dla wózków, a wewnątrz zainstalowano windę. Można też wybrać opcję i zwiedzać z grupą i przewodnikiem lub zwiedzać indywidualnie własnym tempem. Oczywiście wybraliśmy drugą opcję. 
Zostaliśmy wwiezieni na pierwsze piętro zamku, po obejrzeniu zgłosiliśmy się do wskazanego wcześniej pracownika i wwieziono nas na drugie piętro. Bardzo mili pracownicy obsługi udzielili nam kilku informacji o zamku, pokazali komnaty, po czym zostaliśmy zwiezieni do wyjścia. Pełny profesjonalizm. Na prawdę byliśmy zaskoczeni. Czyli jednak można...Trzeba tylko chcieć.
Zamek piękny z ciekawą historią rodziny Hochbergów i legendą pięknej i dobrej księżnej Daisy. Wnętrza zachwycają.
Przepiękna w rzeczywistości tapeta wypadła blado w obiektywie mego aparatu.

Uwielbiam anioły
Słynne perły księżnej Daisy
Bogato zdobiony marmurowy kominek


Rodzina Hochbergów
Tablica poświęcona księżnej Daisy

Jadalnia i ulubiony instrument Maleństwa :-)
Zamek Książ opuszczaliśmy jako jedni z ostatnich odwiedzających.
W ostatniej chwili przed zamknięciem zakupiłam w sklepie książkę- życiorys księżnej Daisy. Tymczasem leży sobie na półce i czeka na odpowiedni moment.
I tak kończy się nasza tegoroczna przygoda z Dolnym Śląskiem. Oczywiście to tylko nieliczne godne uwagi miejsca tego regionu. Mam nadzieję, że uda nam się w przyszłości zobaczyć więcej, wszakże Misiek jest rodowitym "dolnoślązakiem" i rok rocznie odwiedzamy jego rodzinne strony. A można by jeszcze zawitać w Tarnowskich Górach i przepłynąć trasę w podziemnych sztolniach, poznać Wrocław i zobaczyć Panoramę Racławicką, odwiedzić ponownie Góry Stołowe i tym razem z Maleństwem zdobyć Szczeliniec, podążyć w głębiny Jaskini Niedźwiedziej, zakupić naczynia z Bolesławca (uwielbiam tę ceramikę- niestety tania nie jest),
można by też zahaczyć o Skalne Miasto Teplickie w Czechach...Jest jeszcze tyle miejsc...Wszystko przed nami.
Więc do zobaczenia ;-)

Pozdrawiam

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz