Translate

niedziela, 16 lutego 2014

Wątki iskeryczne...

Czyż  tutuł tego posta nie brzmi frapująco, magicznie i intrygująco???? ;-)))
To określenie znalazłam dzisiaj w necie (to k woli wyjaśnienia, że nie jestem taka znowu mądra ;-), a znaczy ni mniej nie więcej, a tyle co retrospekcja. Tak więc dzisiaj "rzucę okiem" na to co nieodwracalne, co minęło i nie powróci, na co patrzymy czasami z łezką w oku, czasami z uśmiechem na twarzy, a czasami z rumieńcem wstydu. Przeszłość...
A okazja jest ku temu, bo dziś właśnie... mija kolejny rok mojego życia... Urodziłam się w lutym, w drugiej połowie lutego, dokładnie 16 lutego :-).
Mieszkałam w starym drewnianym domku na przedmieściach małego miasteczka na Mazurach. Miałam szczęśliwe dzieciństwo wypełnione zabawami w chowanego, podchody czy kapsle. Wspinałam się na drzewa, a upalne lato spędzałam nad pobliskim jeziorem. Moi rodzice mnie kochali (i kochają). Czułam to każdego dnia (i czuję). Mając 6 lat rozpoczęłam naukę w szkole. Bynajmniej ten fakt nie wynikał z mojej ponadprzeciętności, a raczej z racji tego, że nie chciano mnie przyjąć do przedszkola. Moja mama pracowała w domu (chałupniczo), a w przedszkolu były miejsca tylko dla dzieci "prawdziwie pracujących". Szkołę lubiłam, choć były to czasy kiedy nie raz dostało się wskazówką drewnianą po tyłku. Nie żebym pochwalała przemoc, ale patrząc na to, co się teraz w szkołach dzieje, wydaje mi się, że jestem z kompletnie innej epoki (jednak dinozaur ;-).
Będąc nastolatką przeżyłam trwającą kilka lat traumę, o której nie będę tutaj pisać, ale wiem, że to co się wtedy wydarzyło zaważyło bardzo na moim dalszym życiu- choć teraz wydaje mi się jakimś złym snem, który tak na prawdę nic nie znaczy.
Jako nastolatka chciałam być samodzielna (a może musiałam być samodzielna). Chciałam żyć inaczej nić moi rodzice w tym naszym miasteczku. Szansą wydawały mi się studia w dużym mieście. Wybrałam wybrzeże, żeby być jak najdalej od domu. Niestety polałam egzaminy i marzenia o wielkim mieście i wymarzonych studiach prysły jak bańka mydlana. Dzisiaj wiem, że dobrze się stało (moi rodzice nie poradziliby z wydatkami na moje utrzymaniem), ale wtedy była to dla mnie nie lada tragedia. Z braku innych pomysłów znalazłam się w studium medycznym w niedalekiej miejscowości. Nie było to to co chciałam robić. Powiem więcej- po pierwszych praktykach zdecydowanie stwierdziłam, że powołania do zawodu związanego z medycyną nie miałam, nie mam i mieć nie będę.  Ale szkołę ukończyłam, dyplom zdobyłam i tak to stałam się pielęgniarką dyplomowaną bez powołania.
Życie "słuchaczki" (bo my w tym studium byłyśmy nazywane słuchaczkami i pamiętam, że jak się późno wróciło do internatu i cieć przez drzwi pytał: "kto tam?" trzeba było odpowiedzieć: "słuchaczka") wspominam jednak z łęzką w oku- to tu przeżyłam pierwszą prawdziwą miłość, pierwsze rozstanie, pierwszy pocałunek ( a Maciek mu było na imię :'-); ale też z rumieńcem wstydu- to tu pierwszy raz schlałam się totalnie (następnego dnia miałam egzamin z patologii, który o dziwo zdałam na kacu gigancie).
Po otrzymaniu dyplomu wróciłam do mego miasteczka. Z przyczyn podanych powyżej nie przykładałam się zanadto, żeby znaleźć pracę w szpitalu. I tak przez zupełny przypadek znalazłam się w pewnej równie znanej co znienawidzonej instytucji, w której przepracowałam 12 lat. Przeżyłam jej reorganizacje i afery, aby w końcu wybrać... Irlandię.
Przez te 12 lat wiodłam życie singla (choć w mojej epoce dinozaurów istniało raczej określenie starej panny i dotyczyło każdej wolnej osoby powyżej 25 roku życia), z przerwani na kilka bardziej lub mniej znaczących związków. Imprezowałam, chodziłam po górach, kończyłam studia (czytaj "szkółkę niedzielną") zaoczne, rozpoczynałam i kończyłam przyjaźnie, robiłam prawo jazdy, kupowałam mój pierwszy samochód i go rozbijałam (a raczej mi go rozbito)... Cóż 12 lat to kupa czasu i wiele sytuacji istotnych (włącznie z ostatnią nieszczęśliwą miłością) się w trakcie zdarzyło.
Moja ostatnia nieszczęśliwa miłość została zakończona czymś w rodzaju depresji. Nie mogłam się po niej pozbierać ponad 2 lata. W sumie wydawałoby się takie krótkie, szybkie love a jakie wielkie spustoszenie może w życiu uczynić. Ocknęłam się po tym jakaś inna. Czułam to i...wiedziałam, że nic już nie będzie takie samo. I nie było... Przede wszystkim moje uczucia stały się inne- już nie takie beztroskie, młodzieńcze, w których najważniejsze były te motyle w brzuchu, ale dojrzałe, w których ważne były: poczucie bezpieczeństwa i "patrzenie w tym samym kierunku", wspólne pasje i rozmowy, wzajemny szacunek i uczciwość.
I znalazłam Miśka...Przeszliśmy ze sobą wiele cudownych ale i dramatycznych sytuacji. Uczyliśmy się siebie na wzajem. Z pewnością nie raz zawiedliśmy, ale w sytuacjach podbramkowych zawsze wiedzieliśmy, że możemy na sobie polegać. I tak trwamy do dzisiaj. Kłócimy się (że aż nie raz iskry lecą), obrażamy na siebie, mamy siebie dość (jak wiecie nie raz myślałam o uduszeniu Miśka), ale wiemy, że nie potrafilibyśmy żyć bez siebie. Czasami nie jest łatwo, ale kto powiedział, że będzie... Czy chciałabym coś zmienić??? Bywa, że kiedy Misiek porządnie mnie wkurzy w przypływie mej przeogromnej wściekłości powiem mu parę gorzkich słów (myślę, że każdy tak ma) włącznie ze "straconymi latami", ale to tylko po to, żeby dokopać.
Najważniejszy moment mojego życie??? Pewnie nie będę oryginalna- pojawienie się Maleństwa. To najważniejsza postać w moim życiu (sorry Misiek ;-).
Pamiętam dwa czerwone paski na teście, pewnego styczniowego poranka 2005r. Pamiętam jak drżały mi ręce i jak waliło mi serce kiedy test robiłam. Oczekiwałam pozytywnego wyniku, bo nasze Maleństwo było zaplanowane, wymarzone i wyczekane. Pamiętam pierwsze USG w 8 tygodniu i pierwsze kopnięcia. I oczywiście niezapomniany moment, kiedy pierwszy raz przytuliłam ją do siebie, a była taka krucha i maleńka. Dziś jest wyrośniętą ośmiolatką, którą nadal uwielbiam przytulać (oj krucha to ona nie jest ;-).
Patrząc wstecz myślę, że każda rzecz, każda sytuacja, która zdarzyła się w moim życiu miała sens: i znienawidzona szkoła pielęgniarska, w której nauka 25 lat temu wydawała się bez sensu, a dzisiaj doświadczenia z niej wyniesione okazały się niezbędne w moim życiu i praca w nudnej i znienawidzonej przez społeczeństwo firmie, dzięki czemu mogłam pomóc kilku osobom i bolesna nieszczęśliwa miłość, dzięki której dowiedziałam się co naprawdę jest ważne i podjęcię ryzyka, jakim był wyjazd do Irlandii dzięki czemu jestem tu i teraz.
I gdybym jeszcze raz miała przeżyć moje życie, i gdybym miała ponownie dokonywać tych samych wyborów postąpiłabym dokładnie tak samo.
Moje życzenia? Żeby Miśkowi się nie pogarszało, żeby Maleństwo było zdrowe i żeby wyrosło na mądrego człowieka, żeby moi rodzice żyli jak najdłużej. A dla mnie poproszę o siłę i cierpliwość. I nic więcej mi nie potrzeba :-).
A życie niech płynie.....
Pozdrawiam.

3 komentarze:

  1. Wszystkiego co dobre i piekne na kolejny roczek zycia :-) Niech spelnia Ci sie wszystkie plany i pragnienia :-) Pozdrawiam cieplo :-D

    OdpowiedzUsuń
  2. Zapomnialam napisac.. :p A propos Twego zyciorysu.. Tez sadze, ze (prawie zawsze) "nie ma tego zlego, co by na dobre nie wyszlo".

    Milej niedzieli :-)

    OdpowiedzUsuń