Translate

wtorek, 20 sierpnia 2013

Wszędzie dobrze ale w domu najlepiej....

Skończyły się nasze wakacje i nareszcie mogę odpocząć w domu. Ufff...Fajnie jest podróżować, poznawać nowe miejsca, zobaczyć to czego się nie widziało, ale nie ukrywam bywa to również męczące. Nasze wakacje trwały ponad 40 dni z czego prawie połowę spędziliśmy w podróży. Oczywiście nie obyło się bez przygód mrożących krew w mych żyłach...ale po kolei.
Wyruszyliśmy z Dublina promem do Holyhead w Walii, potem całodzienny rajd przez UK i kolejny prom z Dover do Dunkierki. Prom na kontynent mieliśmy około 22:30, a w związku z przestawieniem czasu o godzinę, dobijał on do portu w Dunkierce około 1:00. Jako, że przyjechaliśmy do portu w Dover dość wcześnie- natychmiast wzięto nas do kontroli celnej...Nic takiego w sumie.. Oprócz ciuchów i kartonu lekarstw mojego małżonka nic ciekawego nie mieliśmy, ale już sam fakt kontroli wzbudził we mnie nutkę niepokoju. Musieliśmy wjechać do specjalnego hangaru, otwierać bagażnik, wyciągać walizki, wkładać je do takiego prześwietlacza jak na lotnisku itp. Po kontroli ustawiliśmy się na linii wskazanej przez obsługę i czekaliśmy na załadunek. Samochodów nie było zbyt wiele. Załadunek został rozpoczęty. W pierwszej kolejności TIR-y i duże samochody.
Nie lubię być pierwsza w kolejności bo nigdy nie wiem gdzie mam jechać, a tu jak na złość pierwsi byliśmy. I po co było się tak spieszyć...Cholerka. Pan załadunkowy macha już do nas łapką i palcem pokazuje wjazd jednakże nie ten, którego się spodziewaliśmy, a Misiek z boku też mi dogaduje: "To nie na ten prom nas załadowują". Otwieram szybkę i pytam czy to prom do Dunkierki. Pan załadunkowy potwierdza. Wjeżdżamy więc. Pan ustawiacz pokazuje miejsce obok windy (tak jak prosiliśmy). Czyli niby wszystko się zgadza. Ale Misiek nadal sieje ziarno niepokoju: "Idź spytaj kogoś z obsługi czy to na pewno prom do Dunkierki". Wjeżdżamy windą na pięterko dla pasażerów. A tu pustki...Tylko my...Misiek prawie w panice no to ja też, bo czemu nie... No i biegnę do informacji. I tu okazało się, że jednak jestem typową blondynką i żadne tam farbowanie na rudo nic nie da :-). Pytam miłego pana w informacji: "Przepraszam, czy ten prom płynie do Dunkierki?" pan na to: "Nie do Paryża" (taki żarcik), a pode mną nogi się ugięły i bladość wystąpiła na mej twarzy z przerażenia. Pan chyba to zauważył i z uśmiechem na twarzy powiedział: "Nie bój się oczywiście, że do Dunkierki". Na prawdę trzeba mieć mentalność blondynki, żeby uwierzyć, że prom płynie do Paryża...
I tak sobię drzemiąc na kanapie (pasażerów była na prawdę garstka) dopłynęliśmy do Dunkierki. A tu noc ciemna i miasteczko nieznane...
Przed wyjazdem Misiek wszystko opracował. Do zarezerwowanego przez nas hotelu z promu jest przysłowiowy rzut beretem- o ile nie pojedzie się za sznurem samochodów wprost na obwodnicę, a skręci się do centrum. My nie skręciliśmy, w związku z tym wjechaliśmy do Dunkierki z drugiej strony miasta. I tak jeździliśmy sobie w kółeczko jak na karuzeli ulicami jednokierunkowymi. Pora późna albo jak kto woli wczesna (1:30) ludzi na ulicy ze świecą szukać, a ci których już znaleźliśmy (panowie malujący pasy na ulicy) tylko francuskojęzyczni. Czas mija...już po 2:00. Na jutro plan przejazdu 1000 km (jak się okazało z hakiem) a my tu w lesie jeszcze. Zatrzymaliśmy młodzieńca na rowerze. Uff...Zna angielski ale niezbyt dobrze zna miasto. Włącza nawigację w telefonie szuka pokazuje, a my dalej kółeczka kręcimy w tym samym miejscu bo żadnego skrętu w lewo nie ma po drodze a on twierdził, że w lewo za mostem musimy skręcić. Potem były dwie licealistki- ani w ząb po angielsku. Potem jakiś nastolatek ale kazał jechać prosto. Potem wstawiony młodzieniec o ciemnej karnacji- myślał myślał i nic nie wymyślił. 3:00 nad ranem, my zmęczeni, benzyna się kończy, cholerne samoobsługowe stacje nie do obsłużenia, na stacji banda wyrostków. Pytamy o drogę. Nietutejsi niestety, ale próbują szukać drogi nawigacją w telefonie. Niestety nie potrafią nam pomóc, ale chętnie by skorzystali z mojej karty kredytowej, żeby zatankować auto (oczywiście kwotę pobraną z karty nam zwrócą). Wycofuję się i mówię, że karty nie mam. Wsiadam do auta, zamykam drzwi i chcę jak najprędzej odjechać (no nie ukrywam pietra miałam). A tu puka ktoś w szybę. No prawie zdrętwiałam...Pan w jarmułce z pejsami. Ortodoksyjny Żyd normalnie w środku nocy w Dunkierce. Otwieram szybę. A pan pyta czy mu karty kredytowej nie mogę użyczyć...
4:00 nad ranem może sen przyjdzie... Tak śpiewali SDM . A my dalej w lesie. W końcu wyjeżdżamy na drogę szybkiego ruchu. Przejeżdżamy jeden zjazd i znowu krążymy jakimiś wąskimi uliczkami... Idzie pan z pieskiem. Pytamy o drogę. Pan po angielsku ani w ząb ale komunikatywny i przy pomocy określeń fiuuut, fiuut, druła i gosz i jeszcze ruż. ruż, pokazując na czerwone światełko w oddali wyjaśnił nam jak mamy jechać. Nie przewidział tylko, że pierwsze druła (a właściwie droite czyli w prawo) będzie ścieżką rowerową. Ale trudno, mnie to już było obojętne i tą wąską ścieżynką wyjechałam na jakąś drogę i jakoś pod prąd zawróciłam i ruszyliśmy w stronę czerwonego światełka. Naszego hotelu widać nie było, ale w zasięgu naszego wzroku pojawił się inny i już zjeżdżaliśmy do niego byleby przespać się choć kilka godzin i...tuż przed nim stał ten nasz. I tak to o godzinie 5:30 położyliśmy się spać.
Po 3 godzinach snu pobudka i według planu 1000 km (z hakiem) na południe Niemiec. Łatwo nie było ale plan został wykonany. Byliśmy na miejscu o 2:00 nad ranem. Nawet nie wyładowywaliśmy bagażu z samochodu. Padliśmy jak nieżywi i obudziliśmy się dopiero po południu. Odsłoniłam zasłony i naszym oczom ukazało się to:
Czyli Alpy...Nieco w chmurach ale naprawdę cudne. Widoki wynagrodziły nam cały trud naszej podróży. Warto było...
Tymczasem tyle.
W następnym poście pokażę kilka obrazków z Bawarii.
Pozdrawiam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz