Translate

środa, 20 sierpnia 2014

Wracam...czyli wakacyjny pamiętnik. Startujemy.

Nie zniknęłam na zawsze z blogosfery, choć rzeczywiście nie było mnie baaaardzo długo. Proszę o wybaczenie, że bez usprawiedliwienia opuściłam wirtualny świat ;-).

Wszystkiemu winne wakacje i nasze wielkie wakacyjne plany. Czasami myślę, że wręcz szaleńcze plany- bo  kto normalny zdecydowałby się na pokonanie prawie 9 tysięcy kilometrów w poszukiwaniu wakacyjnej przygody???

Niebieska linia to odległość jaką pokonaliśmy- oczywiście z przerwami- w jedną stronę :-)
Oczywiście Misiek zaplanował naszą szaleńczą podróż- nie zważając, jak zwykle na swoją kondycję- przez co teraz nie może dojść do siebie. A ja oczywiście się na wszystko zgodziłam, mimo odrobiny strachu, jaki odczuwałam na samą myśl o pokonaniu taaaakiego dystansu (tak, tak bałam się tej wyprawy jak każdej z resztą). Jednak pokusa zobaczenia takich miejsc jak: Piza, Rzym, Hallstatt czy Berlin pokonała obawy i tak po długich przygotowaniach- bo w sumie nasze wakacje, licząc również pobyt w  naszych rodzinnych stronach, trwały aż 45 dni- wyruszyliśmy w podróż.

Naszą biedną, kochaną kocię ulokowaliśmy w sprawdzonym hotelu dla kotów. Pożegnanie było tragiczne- Maleństwo płakało jak bóbr.

Zapakowaliśmy pełen bagażnik- 2 walizy, karton medykamentów, bez których Misiek żyć nie może ;-), torba z wałówką, a do tego torebek , torebeczek i plecaczków z pięć jeszcze. Samochód sprawny- sprawdzony przez specjalistę i przygotowany do jazdy w Europie (konieczne naklejki na światła). GPS z aktualnymi danymi zamontowany  (nie wiem jak dotychczas radziliśmy sobie bez tego urządzenia- uwierzycie, że jeździliśmy z mapą na kolanach i w jakiś cudowny sposób, choć z niemałymi przygodami, trafialiśmy do celu?).

Tak więc 1 lipca  o godz. 8:05 prom linii Irish Ferries o wdzięcznej nazwie Ulysses, z nami i naszym dobytkiem na pokładzie, opuścił irlandzką ziemię.
W oddali widać jeszcze zarys lądu...żegnamy naszą Zieloną Wyspę na 45 dni
Zapowiadał się piękny słoneczny dzień, choć jak to na morzu, wiatr niemalże zrywał skalpy z głów ;-). Z tego też powodu większą część naszego rejsu spędziliśmy pod pokładem.

Po trzech godzinach dobiliśmy do portu  Holyhead w Walii. Stamtąd tylko rzut beretem- jakieś 600 km z haczykiem- do Folkestone, skąd Eurotunelem mieliśmy przedostać się do Francji. Dystans pokonaliśmy dość gładko i bez większych problemów. O dziwo, po raz pierwszy nie było jakichś tragicznych korków na autostradach- jak to bywało w  latach poprzednich.

Na miejscu byliśmy nawet ponad godzinę przed czasem, a że kupowaliśmy bilet uwzględniając osobę niepełnosprawną z problemami ruchowymi okazało się, że możemy skorzystać z przejazdu najbliższym pociągiem.

I tak już o 21:00 czasu lokalnego "rozkulbaczyliśmy się" w naszym maleńkim pokoju hotelowym w Calais. Noclegi dużo wcześniej bukowaliśmy głownie poprzez portal internetowy booking.com .
Jak we wcześniejszych latach, nocowaliśmy w hotelu Premiere Classe (nie sugerujcie się nazwą z I klasą hotel nie ma za wiele wspólnego ;-). Hotel oferuje maleńkie pokoiki ensuite. Na jedną noc idealnie- niedrogo i zaledwie kilka kilometrów zarówno od Eurotunelu jak i od portu promowego.

Zasnęliśmy wcześnie, bo następnego dnia mieliśmy w planie pokonanie około 1200 km (to Misiek wymyśla mi takie zadania specjalne ;-).

Czy nam się udało?.. O tym i naszej dalszej podróży już niebawem ;-)

Pozdrawiam gorąco.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz